„Traktat o dobrej robocie”  towarzyszy mi od dzieciństwa. 

Kiedy byłem szkrabem, moja Mama pracowała na 22 piętrze  najwyższego wówczas budynku w Warszawie (drugi najwyższy był trzy razy niższy – przedwojenny Hotel Warszawa). Kilka razy Mama zabrała mnie do pracy, co ja uwielbiałem, jak pewno z ciekawości wszystkie dzieciaki, ale ja z dwóch szczególnych powodów. Pierwszy to windy, windy były iście pałacowe, mknęły z niespotykaną wówczas prędkością i dostarczały kosmicznych wrażeń – zatykające się uszy i gwałtownie przemieszczający się żołądek, a także estetycznych –   ściany windy wyłożone były błyszczącym drewnem z ozdobami w socrealistycznym stylu, a we wnętrzu roznosił się jakiś tajemniczy wyjątkowy zapach, który pamiętam do dzisiaj. Był to czas raczej mało przyjemnych zapachów, a ten był tak oryginalny, nigdy podobnego w życiu nie spotkałem. Co tak pachniało – nie mam pojęcia – może to wyjątkowe drewno albo lakier, czy politura, jakim było pokryte? 

Drugim oczywistym powodem była możliwość oglądania panoramy Warszawy, (mieszczący się kilka pięter wyżej taras widokowy był wówczas trudno dostępny, więc 22 piętro to była nie lada atrakcja)  –  gdzie okiem sięgnąć tylko pola i lasy, co świadczyło o tym jak Warszawa wtedy była mała, a Pałac wysoki. W Pałacu miała swoją siedzibę Polska Akademia Nauk, moja Mama z racji swoich obowiązków służbowych spotykała tam Profesorów, a były to czasy, kiedy profesorowie mieli najwyższy społeczny szacunek, a zwłaszcza przedwojenni profesorowie (chyba nikt obecnie takiego szacunku społecznego nie ma, nawet największy i najmądrzejszy z najuczciwszych  filantropów milionerów). O kontaktach z tymi przedwojennymi  profesorami  Mama opowiadała  z podekscytowaniem, które mi się udzielało, o ich klasie, obyciu i kulturze. (Określenie „przedwojenny”, które chyba funkcjonowało do końca lat siedemdziesiątych XX wieku,  było synonimem nieosiągalnej jakości – popularne  było takie powiedzenie: „a gdzie to się kochana Pani ma do przedwojennej  (tu wstaw dowolne słowo), a więc np. kolei,  restauracji, gwoździa, masła,  kultury osobistej czy rynsztunku). Poznałem i pamiętam do dziś nazwiska tych Profesorów.

Pewnego razu kiedy szliśmy pałacowym korytarzem a ja trzymałem Mamę za rękę, by się nie zgubić w tym największym w Polsce Pałacu, przemknęła przed nami elegancka, wręcz  posągowa, postać rodem z XIX wieku, wyprostowana sylwetka, uniesiona głowa, sumiaste wąsy a’la Fryderyk Nietsche. Mama z przejęciem szepnęła mi do ucha – to ten Profesor Tadeusz Kotarbiński! Nigdy go więcej nie spotkałem, ale później, co jakiś czas, obcowałem z jego myślą i książkami, i mam go przed oczami, bo była to wówczas postać, nie tylko w sensie fizycznym, nie z tego świata. 

Zajmował się m.in. prakseologią czyli nauką o skutecznym działaniu, która narodziła się w Austrii pod koniec XIX w. Jeśli poszperacie w Internecie to zobaczycie, że informacje o prakseologii są pełne filozoficznych rozważań o aksjomatach i dedukcji, a to że jest filarem szkoły austriackiej w ekonomii itd. itp., a Profesor Kotarbiński, filozof i prakseolog, czym się interesował ? Robotą, zwykłą robotą! 

W 1955r. opublikował dzieło o frapującym tytule Traktat o Dobrej Robocie.

Wydawać by się mogło, że  taka praca będzie przynajmniej zaczątkiem jakiejś szkoły, bo cóż w życiu zawodowym jest ważniejsze od „dobrze wykonanej roboty”, ale jakoś tak się nie stało i nie jest ona tak popularna jak pokrewna jej nauka o zarządzaniu. ( Zdaje się, że w erze przed internetowej, tak często bywało z teoriami i koncepcjami powstającymi na peryferiach, a nie w głównym nurcie – najlepiej amerykańskich uczelniach). Czy współcześnie można skorzystać z lektury dzieł Profesora? Mnie się udało, w dwójnasób. 

Po pierwsze język. Gdy się czyta dowolny fragment Traktatu to jest to uczta dla miłośnika literatury – klasyczna, staranna narracja rodem z  XIX wieku, słowa i określenia zapomniane a wywód, jak przystało na filozofa, logiczny, a jednocześnie poprzez swoją prostotę oczywisty. I jeszcze takie nieoczywiste zderzenie anachronicznego w sumie języka, z praktycznym przedmiotem rozważań, który jest wiecznie  uniwersalny a więc zawsze współczesny, mianowicie z robotą (niezła mieszanka). Oto próbka: „ Atoli znajomość doświadczenia praktycznego przydaje się w równej mierze do innego celu traktatu o dobrej robocie, mianowicie do uświadomienia sobie dynamiki postępu (oczywiście w łączności z dynamiką uwstecznień), i to zarówno w skali procesów dziejowych jak w procesach doskonalenia się, czy regresji indywiduów albo zespołów na drodze ku mistrzostwu lub na szlakach utraty jego zaczątków”. (Na polskim rynku kapitałowym jest chyba tylko jedna osoba, która wyraża myśli w zbliżonym stylu – to Zbigniew Czumaj – ojciec „założyciel” fund accounting w Polsce, o czym warto pamiętać.) No tak, ale czy dwudziestopierwszowieczny menedżer ma czas na takie atrakcje, kiedy „dowozi” i „raportuje”?

Po drugie więc, Traktat jest kopalnią wiedzy o warunkach sprawnego i… niesprawnego działania. Można tam np. znaleźć podstawowe zasady racjonalnego wykonywania każdej pracy, czy to „samotniczej” czy „gromadnej”, umysłowej czy fizycznej, tak by jej  efektem była dobrze wykonana robota. Do tego ideału prowadzą praktyczne działania, które winny być dokładne a nie przybliżone, energiczne a nie ślamazarne, ekonomiczne a nie marnotrawne, sprawne a nie leniwe, składne a nie chaotyczne. Czy to jest odkrywcze? Pewno nie, bo wydawać się może, że te zasady są wręcz  zaszyte we współcześnie tworzonych procedurach, politykach  itd., wg których wykonujemy swoją robotę. Ciekawe, że nie zawsze postępowanie zgodnie z tymi procedurami jest gwarantem wykonania „dobrej roboty”, a więc może czegoś im brak ?

Może warto zajrzeć do Traktatu aby znaleźć to brakujące coś?