Jak mi prysnął czar „wychodzenia ze strefy komfortu” 

Lubię czasami oglądać poranki w CNBC, nie tylko dla niedoścignionej trójki dziennikarzy z Londynu, ale również dla możliwości wysłuchania jej rozmówców, którym ta trójka stawia dociekliwe pytania w trakcie wywiadów. Często są to CEO największych firm na świecie i już przez sam ten fakt fascynujące jest słuchać, jak mówią, dociekać, jak myślą, widzą i rozumieją świat. Bo jeśli nie byłoby to wyjątkowe, to teoretycznie, dlaczego mieliby się znaleźć tam, gdzie są?  

Teoretycznie tak, ale nie zawsze (a nawet rzadko). I to jest drugi powód, dla którego poranki z CNBC są dla mnie nie tylko fascynujące, ale i zabawne. Otóż mam z pierwszej ręki możliwość obserwowania, co jest modne i jak zmienia się „korporacyjna gadka” w wykonaniu światowych top menedżerów. Dla niewtajemniczonych „korporacyjna gadka” to corporate jargon lub slang, oczywiście pełen buzzwords – im ktoś jest wyżej w strukturze organizacji, tym bieglej się nią posługuje i tym  mniej znaczące (tj. tak ogólnikowe i oczywiste, że semantycznie puste)  treści może nam bezkarnie przekazywać za jej pomocą.  

Ostatnio jednym z najciekawszych biznesowych buzzwords jest leaving comfort zone  – wychodzenie ze strefy komfortu.  Niewiarygodne, jak obecnie wszyscy chcą sobie zrobić krzywdę i opuścić tę swoją strefę komfortu. Już nie tylko poszczególni ludzie, firmy, branże … niedługo cały świat będzie chciał ją zostawić.  

Gdy usłyszałem ten zwrot, zachwyciłem się, po prostu uwiódł mnie. Wszystko w nim jest takie ładne, przywołuje przyjemne skojarzenia i niesie pozytywny, optymistyczny przekaz. Z jednej strony wyjątkowe miejsce i stan, o którym marzy każdy zmęczony i zapracowany człowiek, a z drugiej zapowiedź, a może wezwanie do działania, do zmiany, zapewne w jakieś wyższej sprawie, czyniące nas kimś wyróżnionym i wyjątkowym, a wręcz naznaczonym. I wtedy zacząłem sobie to wyobrażać.

Najpierw przed oczami zobaczyłem niekończące się białe pustkowie za polem polarnym w ciemną, ledwo rozgwieżdżoną noc, a na samym jego środku rozświetloną szklana piramidę ogrzewaną zapewne ze źródła termalnego, przebijającego wieczną zmarzlinę. W środku grupa Inuitów, a może Karelów, zażywająca relaksu pod fotowoltaicznymi lampami. Prawdziwa strefa komfortu, jak oaza na pustyni.

Żeby wyjść z tego miejsca to naprawdę trzeba mieć dobry powód. Po co więc wychodzić?  Jeśli logicznie postępujący i w pełni zdrowy człowiek postanawia wyjść z takiej strefy komfortu, to w istocie poszerza ją o to wychodzenie, a więc de facto jej nie opuszcza (Zdrowy racjonalny człowiek nie krzywdzi się, tak zakładam.). Skoro więc autonomiczne (z własnej woli) wyjście ze strefy komfortu jest niemożliwe, to o co tu chodzi? 

W zarządzaniu pojęcie pojawiło się w 1991 r., ale dopiero od pewnego czasu przeżywa swoje wielkie chwile. Jego istotę oddaje następujący cytat, który dość łatwo wyguglałem w Googlach, a więc zapewne oddaje on przeważający i zgodny pogląd. Zacytuję w oryginale: 

Comfort kills productivity because without that small dose of anxiety that accompanies deadlines and expectations, we tend to do the minimum necessary to achieve mediocre results. In short, the comfort zone leads us to mediocrity, to content ourselves”.

Brzmi niewinnie i całkiem przekonująco, a co się za tym kryje? Niestety, stara śpiewka – anachroniczne, behawioralne i paternalistyczne podejście do zarządzania ludźmi. Bardzo eleganckie stwierdzenie, że pracownicy to w istocie lenie, które okopują się w wygodnych miejscach (strefach komfortu), żeby minimalizować swój wysiłek i osiągać przeciętne wyniki. Takich leni to można tylko w jeden sposób… trzeba im zaaplikować małą (a czemu nie dużą?) dawkę niepokoju, podkręcając terminy wykonania zadań i zwiększając cele do realizacji. Proste? Oczywiście, nawet koń pociągowy to rozumie. Co więcej, z tego nie wynika, że to nas menedżerów dotyczy wychodzenie ze strefy komfortu, ale to my mamy spowodować, żeby nasi podwładni ją opuścili. 

Tak oto pryska mi czar „wychodzenia ze strefy komfortu”.

 Ale nie wszystko stracone. Do wszystkich świadomych i nieświadomych entuzjastów wychodzenia ze strefy komfortu apeluję: to wy wyjdźcie ze swojej strefy komfortu. Może pora zrozumieć, że pracownicy to nie konie pociągowe, że mają ambicje, są autonomiczni, wymagają szacunku. Może warto podjąć wysiłek i im zaufać? Może warto się zastanowić jak realizować swoje cele pozwalając im się samorealizować? Wtedy okaże się, że poza wami, nikt inny nie musi wychodzić ze strefy komfortu… bo nie tędy droga. Z takim wychodzeniem to ja bym sympatyzował i może znów „wychodzenie ze strefy komfortu” by mnie zaczarowało. 

Można mi zarzucić, że to co piszę to takie naiwne, i że mam obsesję na punkcie tropienia behawioralnego kija i marchewki.  So What – odpowiadam i idę słuchać  Milesa Davisa.

zdj. atlaneastro.fr