Kiedy narracja oddziałuje?  Trzy zmiany i jedne warunek.

Czasami zdarza się tak, że sięgając po jakąś książkę nawet nie przypuszczamy, że w jej wnętrzu czeka na nas coś, czego zupełnie się nie spodziewamy. I właśnie tak było ze mną. Czytając zbiór esejów Adama Zagajewskiego pt.: „Solidarność i samotność” zostałem wciągnięty w przygodę, w czasie której odebrałem ciekawą lekcję o storytellingu, ba! mówiąc precyzyjnie – kilka solidnych lekcji – ale… po kolei. W końcowym eseju „Flamenco” wszystko zaczyna się dość niepozornie:

„Pewnego dnia przyszedłem do kina na „Carmen” Carlosa Saury. Był to ciężki, zły dzień, czułem się jak więzień. Czułem się jak więzień, więzień moich własnych zmartwień i niepokojów. Schroniłem się w kinie, ponieważ liczyłem na to, że, być może, uda mi się (jak to już czasami zdarzało) pewna dość skomplikowana operacja”.

Na czym owa „operacja” polega? Zagajewski nie pozostawia nas bez odpowiedzi i notuje, co działo się w kinowej przestrzeni:

„W sztucznej ciemności, sztucznym zmierzchu sali kinowej odbywa się pewien proces przemiany rzeczywistości. Naprzód, gdy gaśnie światło, rzeczywistość znika. Przez moment nie ma jej wcale, prawie wcale. Ciche rozmowy sąsiadów, szum wentylatora… przerwa, ciemna przerwa, po chwili rzeczywistość powraca. Ale jaka zmieniona! Pojawia się na ekranie pozbawiona ciężaru, smaku, zapachu, bezwładności drugiej strony, gęstości i przeobraża się w kolorowy schemat. O ile staje się uboższa niż ta prawdziwa, bujna rzeczywistość, krzewiąca się wszędzie z taką oczywistą łatwością. A jednak ten schemat przykuwa moją uwagę, tak jakbym chciał odpocząć od zwyczajnej rzeczywistości”.

W przytoczonym passusie mamy do czynienia ze zmianą scenerii, ale – zaznaczmy – to jedna z trzech istotnych przemian, o których będzie tu mowa. Po pierwsze, odchodzi nasze „tu i teraz”. Z wolna rzeczywistość staje się niedostępna, a na jej miejscu pojawia się narracja. Opowieść, która subtelnie, ale i dość władczo pochłania odbiorcę, a ten jakby nieświadomy swojego położenia, z pozycji „widza” przesuwa się w pozycję „uczestnika zdarzenia” – to zmiana druga, która nieuchronnie pociąga za sobą zmianę numer trzy. Gdyż przejście z pozycji „obserwatora” na „uczestnika” powoduje cały szereg wewnętrznych zmian.

Jego poprzedni stan oraz nastrój, przeżywane przed momentem emocje, niepokojące myśli… to wszystko zastąpione zostaje czymś zupełnie nowym. Zagajewski relacjonuje to następująco: „Jestem w kinie (…) już dawno zapomniałem o tej rzeczywistości, która została za drzwiami kina (…). Nie pamiętam, czy pada deszcz, czy śnieg, czy może świeci słońce. Nie zdaję sobie sprawy, w jakim mieście znajduje się to kino (Kraków? Paryż? Lwów?). Stałem się świadkiem pewnej walki, która mogła się toczyć w każdym z tych miast. Czyżbym nie brał udziału w tej walce?”. Tu zatrzymajmy myśl autora, by przejść do innego fragmentu, który precyzyjnie i w detalach opisuje ową introspekcję: „Władające mną bezkształtne troski i moce skapitulowały przed rytmem flamenco, poczułem wyzwolenie i radość, moje ciężkie, złe, bezładne Ego ustąpiło miejsca lekkiemu przyjaznemu światu.”

To daje nam rezultat, jaki przynosi uczestniczenie (czytanie, słuchanie, oglądanie) w dobrej narracji. Wchodzimy do jej środka słabi – by wyjść wzmocnionym. Przychodzimy rozbici, a doznajemy scalenia. Zaczynamy zmęczeni i zrezygnowani, a wychodzimy z siłą i wolą dalszej walki. Słowem, początek – to bezładnie rozsypane puzzle, a koniec – to złożony obrazek. To właśnie daje dobra historia.

W przytoczonym eseju, obok opisu następujących po sobie trzech przemian, mam coś jeszcze. Jest tam (przynajmniej dla mnie) coś nowego – rzecz o kapitalnym znaczeniu – myśl niezwykle płodna i oryginalna.  Zagajewski, posuwając się w swych eseistycznych analizach, objaśnia nam dwie istotne rzeczy. Po pierwsze – co powoduje ów efekt przemiany? Po drugie – jakie warunki muszą być spełnione, by go osiągnąć?

Odnosząc się do kwestii pierwszej, autor eseju tworzy intrygującą metaforę „kształtu” (obraz, film, wiersz), który wychodząc naprzeciw: a. chaosowi (w nas/w świecie), b. skomplikowanej/bogatej rzeczywistości, przetwarza ją w ożywczy i życiodajny sens, w ciekawą i poruszającą treść. Czyli, w wyniku takiego spotkania, czy może podboju… powstaje wytwór (narracja), który pozwala odbiorcy odnaleźć się i na nowo określić. Zrozumieć siebie oraz swoje położenie, uspokoić rozedrgane wnętrze. Tak więc spotkanie „kształtu” z „chaosem” jest dla nas zbawienne, a ich połączenie odnawia, rodzi inspirację oraz nadaje życiodajny impuls.

Jednak nie każdy kształt wywołuje tak porządny rezultat, bo są pewne prawidła, ścisłe kryteria, które musimy spełnić, by owa czarodziejska mikstura zadziałała. Jak dalej podaje autor: „Chodzi więc o kształt, lecz nie o kształt byle jaki, gdyż kształt nieudany jest kiczem albo nudą. Złe moce, złośliwe namiętności bardzo są wtedy zadowolone, gdyż kształt nudny, konwencjonalny, nieudany wcale ich nie poskramia, nie czesze, nie zmusza do posłuszeństwa”.

Dlaczego ten esej wydał mi się aż tak interesujący? Powód wydaje się dość oczywisty. Przenosząc tę analizę na realia organizacyjne czy biznesowe można zauważyć, że uczestnicy konferencji są dość często zmęczeni, a nawet rozbici. Przyczyna? Galopująca rzeczywistość, ergo niestabilna sytuacja gospodarcza i społeczna. Właśnie w takich okolicznościach rodzi się potrzeba, by lider prezentujący wizję nadał kształt napierającej rzeczywistości. A mówca, opowiadając dobre story, pomógł uczestnikom wysnuć sens i stwarzał przestrzeń do tego, aby słuchacze przeżyli coś, co starożytni Grecy określali mianem „katharsis” – stan odnowy, doświadczenia inspiracji.

Marek Stączek

P.S. Sobie i wam serdecznie życzę kształtu, który… kształci.