Wieczorem dostałem smsa, a w nim fotkę i dwa zdania od znajomego: „Marek na moich studiach MBA na Koźmińskim polecają twoją książkę, która jest w zestawie lektur obowiązkowych”. Popatrzyłem na zdjęcie i pomyślałem „ot, zaszczyt mnie kopnął”. Co prawda nie wiem, czy pod wszystkim, co jest w niej napisane (prawie 15 lat temu) obecnie bym się podpisał, ale pamiętam ten moment, gdy pojawiał się pomysł, żeby materiał gromadzony w skrypcie szkoleniowym (nad którym pracowałem prawie 10 lat) zamienić w formę książki.

Całe to zdarzenie jest dla mnie o tyle ciekawe, ponieważ mój stosunek do książek i do samego czytania bardzo ewoluował. Żywo pamiętam szkołę podstawową, gdzie przebrnąłem ledwie przez dwie lektury, a z reguły było to tak, że jak kończyłem czytać stronę to nie pamiętałem, co było na początku. A teraz? Teraz moi drodzy dwiema rękami i z wielkim przekonaniem mogę podpisać się pod prawdziwością anegdoty, jak to pewien mężczyzna zwierzał się przyjacielowi: że „kochance mówi – muszę iść do żony, żonie – dziś powinienem zostać w pracy”, a ja biegnę do biblioteki.

Rzeczywiście, późno, ale sam dla siebie odkryłem świat książki i literatury. Pewnie ogromne znaczenie miało też moje nawrócenie na chrześcijaństwo, a w kręgach protestanckich (do których należę) praktykuje się czytanie, analizowanie, studiowanie Biblii i pewnie to też popchnęło mnie do książek.

No, ale ja nie o tym, ponieważ temat bloga obliguje mnie do tego, by pokazać jakiś związek między książką, a prezentacją/storytellingiem. Otóż można powiedzieć, że na tym pograniczu mamy do czynienia z dwoma rodzajami sprzężenia zwrotnego. Pierwsze z nich zachodzi między „mówieniem” a „czytaniem”, drugie natomiast: „mówieniem” a „pisaniem”. Popatrzmy przez chwilę na te dwa tematy.

Jak czytanie wpływa na mówienie? Otóż, czytając książki – primo nabywamy nową wiedzę, pogłębiamy swoje spojrzenie na dany temat. To właśnie w czasie czytania poszerzają się nasze horyzonty, pewnie warto w tym miejscu przywołać wypowiedź Ryszarda Kapuścińskiego, który kiedyś powiedział: „Na 1 stronę mojego tekstu, przypada 100 stron przeczytanych lektur”. Słowem, nie będzie między nami sporu, gdy powiem – czytanie powoduje, że mówca ma coś ciekawego do powiedzenia. A będąc ciut złośliwym mógłbym zaproponować konferencyjną zasadę, wedle której mówca kupuje sobie czas prezentacji wg reguły: 1 strona = 3 minuty wypowiedzi (tyle czasu potrzeba na głośne przeczytanie), a 1 napisana strona = 100 przeczytanych stron, więc przed wejściem na sceną pokazuje zakres przeczytanych lektur, a organizator odmierza mu czasu i dopiero wtedy wpuszcza na scenę.

Secundo – czytanie zmienia nasz sposób wypowiadania się. Poprzez tę praktykę nabywamy pewnej umiejętności budowania frazy, tworzenia komunikatów, które są dobrze skonstruowane. Kiedyś doskonały amerykański mówca i prezydent, Abraham Lincoln powiedział: „Porzuciłem czytanie gazet na rzecz lektury klasyków i bardzo dobrze na tym wyszedłem”.  Z tego co wiemy, przy jego łóżku leżały takie pozycje jak Herodot.

Tertio – czytanie rozwija samoświadomość. Niestety nie pamiętam autora książki, który dowodził, że upowszechnienie druku w Europie w okresie XVI wieku dało pierwsze podstawy dla rozwoju ustroju, jakim jest demokracja, ponieważ – jak przekonywał ów autor – ludzie w akcie czytania są skupieni i analizują swoje myśli, swoją sytuację.

No dobrze, popatrzmy teraz na drugi aspekt – związek jaki zachodzi między „mówieniem” a „pisaniem”. Wielki Rzymski retor Marek Cycero w swoim dziele „Mówca” wołał: „Rylec, rylec, rylec!”, jakby w ten sposób chciał złożyć na barki osób mówiących obowiązek pisania. Niewątpliwie ćwiczenie intelektualne pod tytułem „pisanie”, uczy precyzji w myśleniu, wzmacnia w nas umiejętności trafnego wyrażania sedna i prowadzenie spójnego toku w czasie argumentacji.

Nie wiem, czy mieliście okazję w tym roku obejrzeć film pt. „Czas mroku” w reżyserii Joe Wrighta, który przedstawia postać Winstona Churchilla. W całą filmową narrację świetnie wplecione są wątki, które pokazują, jak ten wyśmienity mówca pracował nad swoimi wystąpieniami, jak pochłaniał lektury i jak pisał. To za swoje dzieła Churchill otrzymał Nobla. Myślę, że pisanie wpłynęło na jakość jego wystąpień.

Ale czytając to wszystko mógłby ktoś zasadnie zapytać, czy bez czytania i bez pisania nie ma możliwości, by ktoś został dobrym mówcą? Nie, nie, tego nie twierdzę. Przecież znamy kultury, w których nie było pisma, a byli tam dobrzy mówcy. Ale taki przypadek nie dotyczy żadnego z czytelników tego bloga, dlatego ów wątek pomijam.

Marek Stączek
P.S. Nie mogę, tak, tak, nie mogę się oprzeć pokusie, by w tym miejscu nie dokuczyć tym wszystkim nauczycielom i trenerom wystąpień publicznych, którzy przekonywali uczestników swoich kursów, że liczy się głównie mowa ciała, że ona jest decydująca, bo: „Badania mówią, że 55% to mowa ciała, 38% – ton głosu, a dopiero 5% – słowa”. Pominę fakt, że owe dane wyciągnięto z badań, które dotyczyły czegoś innego, natomiast skoncentruję się na konsekwencjach takiego podejścia szkoleniowego. Owoc był widoczny, przez pewien czas (lata 90te). Mogliśmy obserwować prezenterów, którzy poprawnie stali, sugestywnie gestykulowali i byli niezwykle intelektualnie puści, a niechybnie podczas swoich prezentacji wprowadzali słuchaczy w coś na kształt obrzędu praktykowanego przez Indian Jivaro zamieszkujących Peru. Myślę tu o rytuale o nazwie „Tsantsa”, którego celem było pomniejszenie głowy.