Istnieje pewna prosta zależność: „Rób jak najlepiej rzeczy, do których czujesz się powołany, a w zamian uzyskasz dobre wynagrodzenie, które da Ci satysfakcję, możliwości i motywację do tego, by robić rzeczy, które lubisz robić…”. Ową prawidłowość można by obrazowo przedstawić w formie spirali powiększających się zasobów (emocjonalnych – satysfakcja; finansowych – dochody;  społecznych – uznanie), gdzie wyróżniająco wykonana praca przynosi nam: 1. zadowolenie; 2. dobry zarobek;  3. aprobatę w środowisku.

Jednakże do tych rozważań musimy dodać szczyptę realizmu… Opisana zależność zawiera w sobie pewne racjonalne jądro i trafnie udziela nam wskazówki czemu warto się poświęcić.  Ale jak każdy idealny model posiada rysy i pęknięcia. Zapewne każdy z nas potrafiłby przywołać sytuację, w której o ocenie dzieła/pracy (czy, jak w naszym przypadku – prezentacji publicznej) zadecydowały kryteria – ujmując sprawę eufemistycznie – pozamerytoryczne i wtedy, zupełnie niespodziewanie (a im dłużej życia – spodziewanie) odkrywamy, że nie znajdujemy się ramach wcześniej opisanego modelu, ale na terytorium mentalnego Bizancjum. Cóż mam na myśli używając tej metafory? Spieszę z wyjaśnieniem. Kiedyś mój znajomy udzielił mi prostej lekcji. Lekcji natury, by tak rzec – historiozoficznej – mówiąc: „Czy wiesz, co różniło Zachód od Bizancjum? Co spowodowało, że Zachód szedł do przodu, a Bizancjum staczało się? Podstawowa różnica tkwiła w kryteriach! W Bizancjum wygrywał ten, kto swojemu zwierzchnikowi złożył głębszy pokłon. Gorliwy, czołobitny otrzymywał nagrodę. Odmiennie było w kulturze zachodniej, tam wygrywał ten, kto pokazał najlepszy produkt. W Bizancjum triumf święcił: ukłon, układ i koperta. Na Zachodzie: jakość, wynik i oryginalność.” No tak, ale ktoś zastanowi się, jak to się ma do moich dywagacji rozpoczętych w zeszłym tygodniu? Cóż, nie zawsze nasze działanie zostanie ocenione w sposób – by użyć wysokiego C – sprawiedliwie i obiektywnie. Czasami o wynikach „konkursu” zadecydują kulisy, a nie komisja. Szalę przechyli rzecz podana pod stołem, a nie rzeczy wyłożone na stół. Cóż, im więcej takich gorzkich doświadczeń, tym mniejsza wiara w sens porządku społecznego. Rośnie sceptycyzm względem reguł wyrażonych oficjalnie, a człowiek obrasta cynicznym pancerzem. Staje się sfrustrowany, nieufny, zgorzkniały. Ale przecież nie tylko on ponosi straty, bo – per saldo – cały układ, w którym żyje powoli przesuwa się ku peryferiom. Powód? Sitwa zawsze dryfuje ku prowincji myśli. Koteria – z reguły – ciąży ku jałowości koncepcji i bylejakości. Słowem, Bizancjum ponownie dogorywa, już nie to historyczne, ale: mentalne, organizacyjne, społeczne (sic!).
Czy cynizm jest jedyną reakcją, która pozwala nam przetrwać? Czy jest czymś ostatecznym, co nam pozostało? Nie sądzę. Za chwilę przedstawię pewne rozwiązania, ale do naszych rozważań dodam nawiązanie do jeszcze jednej sytuacji.
Zatem wyobraźmy sobie, że robimy wszystko to, co najlepsze, na co nas stać. Wkładamy w realizowane zadania całe serce i talent, a mimo to… wygrywa ktoś lepszy! Jak wtedy ocalić motywację do działania? Jak wytrwać w działaniu? Otóż, te dwa odległe przypadki mają wspólny mianownik – brak zwrotu z zainwestowanej energii, przerwanie spirali zysków. Różne są jednak powody tego stanu rzeczy. W pierwszym zdarzeniu dzieje się to niesłusznie, bo na skutek wpływu Bizancjum, a w drugim mamy świadomość, że poraził nas ktoś lepszy. Wygrał sprawniejszy, bardziej twórczy, bystrzejszy.
Co można zrobić z tym zrobić? Odwołam się do rady „trenera wszechczasów”, postaci z Galerii Sław Stanów Zjednoczonych. Mam na myśli John’a Wooden’a, który uczył swoich podopiecznych ważnego rozróżnienia i jak mantrę powtarzał, że istnieje różnica pomiędzy zwycięstwem a sukcesem. Pierwszy zależny od nas samych, drugi jest wypadkową tego, co zrobimy i kogo spotkamy na parkiecie. Według Wooden’a zwycięstwo, czyli czy będziemy grali na 100% naszych możliwości, czy damy z siebie wszystko i sięgniemy po maksimum. Sukces to wypadkowa, która może zaowocować wygraną. My – radził Wooden – musimy koncentrować  się na zwycięstwie!

Zapyta ktoś, czy przypadkiem owa recepta to nie próba oszukiwania samego siebie? Czy nie jest tylko pustą retoryką spod znaku dzielenia włosa na czworo, rodzajem taniego pocieszania samego siebie? Dla mnie rada Wooden’a to realistyczny postulat, który wyczula nas na właściwe szacownie ilości i rodzaju zasobów jakimi dysponujemy oraz ocenę siły przeciwnika. To rodzaj zachęty, by iść na całość, bo to od nas samych zależy zwycięstwo. Ta recepta to rodzaj twórczego przedefiniowania sytuacji, która pozwala nam na to, by utrzymać w się w granicach spirali, mimo że czasami przemierzamy przez terytoria Bizancjum.