Wiem, wiem, nie dacie temu wiary, ale cóż, fakty zrobią swoje…
Rzecz, o której opowiem działa się w 1983 roku. Podczas kongresu urologów w Las Vegas, pięćdziesięcioletni Giles Brindley miał wygłosić ostatni wykład. Naukowiec wszedł do sali dość nietypowo ubrany, bo w dresowe spodnie. Jego prezentacja dotyczyła efektów prowadzonych przez siebie prac związanych z leczeniem męskiej impotencji. Cały wykład obficie zilustrowany był zdjęciami męskiego przyrodzenia, które zrobiono zaraz po wykonaniu zastrzyku zawierającego wynalezioną substancję.
I pewnie całe to zdarzenie przeszło by bez echa i zsunęło się w odmęty niepamięci, gdyby nie jeden – nomem omen – pikantny szczegół. Otóż, w kluczowym momencie swojego wystąpienia zapalony naukowiec uprzejmie poinformował szacowne grono, że prezentowane slajdy, to… zdjęcia jego przyrodzenia. I aby to udowodnić i rozwiać ewentualne wątpliwości, naciągnął dresy, tak by wyeksponować… zawartość. Jednak, gdy nieusatysfakcjonowany stwierdził, że ów prezentacyjny zabieg nie oddaje jeszcze skali osiągniętego efektu, energicznie zsunął spodnie, prezentując zaskoczonej publice… Wkrótce po tym kongresie opublikował wyniki swoich badań, a jego niecodzienny wykład przeszedł do historii.
A nam pozostaje pytanie o granice otwartości w publicznej prezentacji – lub pochodne – pytanie, o granice rozmachu, na jaki możemy sobie pozwolić w aktach autoprezentacyjnych podczas prezentacji przed innymi. Pytanie o to, gdzie przebiega linia demarkacyjna oddzielająca: ekhibicjonizm od szczerości. Mówienie o swoich dokonaniach, od galopującego narcyzmu. Elegancję od megalomani. Czy wreszcie, zaangażowanie na rzecz jakiejś idei/pomysłu od afektywnej egzaltacji.
Ostatnio znalazłem się w dwóch sytuacjach, które pośrednio nawiązują do pytania o granice autoprezentacji i mogą dostarczyć nam sporo materiału, z którego skroimy zadawalającą odpowiedź. Otóż, w pięknym ośrodku Kania Lodge prowadziłem warsztaty z twórczego myślenia dla grupy „high potential” firmy z branży ubezpieczeń. Podczas kolacji kilku uczestników żywo komentowało styl prowadzenia szkoleń poprzednich wykładowców. Okazało się, że wspólnym mianownikiem dwójki trenerów była: primo – nieustanna adoracja własnych dokonań, secundo – zachwyt nad samym sobą. Efekt? Niesmak. U niektórych niechęć, a u innych lekkie lekceważenie. Efekt ów był tym bardziej widoczny, bo podczas rzeczonej kolacji mieliśmy okazję poznać właściciela ośrodka pana John Borrell (wieloletniego korespondenta wojennego Times‘a). A pan Borrell w kontakcie z nami ujmował skromnością, taktem i życzliwością. On vs. wspomniana narcystyczna dwójka – cóż, nożyce dramatycznie rozchodziły się, a kontrast wciąż i wciąż się wyostrzał.
Sytuacja druga. Na TEDx oglądałem prezentację młodego chłopaka, który mówił o sztuce wystąpień publicznych. Rozpoczął mniej więcej tak: „To, o czy będę tu mówił oparłem o materiał, jaki zgromadziłem podczas spotkań, prowadzonych rozmów z ludźmi ze świata biznesu, kultury i polityki.” Klapa. Już w tym miejscu się zatrzymałem i w swoich myślach powtarzałem: „Podaj choćby jedno nazwisko swojego rozmówcy”. Wiedziałem, że owa deklaracja, promienny akt autoprezentacyjny był nieprawdą. Młody chłopak powiedział coś, co ściągnął od kogoś innego, a ja automatycznie zawiesiłem się i już nie słuchałem.
Cóż, ktoś mógłby mi zarzucić, że zbyt szybko i niesprawiedliwie oceniłem prezentera, że uprzedzam się, bo a nóż – dowodzi ktoś – miałeś przed sobą, kogoś genialnego, kogoś o szerokich koneksjach, takie złote dziecko. Ale ja jakoś przypuszczam, że nie złote, tylko… pozłacane.