Stypendium Fulbrighta nie dla każdego, czyli lecimy do Chicago. 

Część pierwsza. Lecimy do Chicago.

1. W samolocie Małgosia czyta książkę “21 lekcji na XXI wiek”. Autor, Yuval Harari wyznaje (cytuję z pamięci): 

„W życiu spotkałem wielu ludzi, którzy chcieli wyjechać do Stanów. Spotkałem, też kilku, którzy chcieli jechać do Chin lub Japonii, ale nigdy nie spotkałem człowieka, który chciałby wyjechać do Rosji”. Trafne. Oczywiście, ciężar wypowiedzi spoczywa na „nikogo, kto chce do Rosji”, ale na razie odniosę się do tego pierwszego – „chęci by wyjechać do Stanów”, bo tu jest coś na rzeczy. 

Po pierwsze, ten kraj ma świetnie kształtowany employer branding. Już od młodości oglądamy filmy, które dzieją się właśnie tam. Podczas Olimpiady, to oni zdobywają większości miejsc na podium. A jeżeli chcemy wybrać dobry sprzęt myślimy o Macu, itd, itd. Słowem, to tam dzieje się coś na dobrym poziomie. A patrząc z szerszej perspektywy trzysta milionowy naród mocno i trwale oddziaływane na wielomiliardową społeczność innych narodów. 

Po drugie, zdałem sobie sprawę, że w tą podróż zabrałem dwie książki Polaka, który dużą część życia spędził właśnie tam, w Kalifornii. Tutaj, pracował – jak sam określał – „jako Bakalarz”. Tutaj, na Grizzly Peak znalazł dla siebie przestrzeń i pisał swoje teksty, choćby ten – „Widzenia nad Zatoką San Francisco”. Myślę o Miłoszu. 

I wreszcie, po trzecie (choć to powinno być jako – „po pierwsze”). Cały nasz wyjazd spowodowany jest faktem, że Małgosia otrzymała stypendium Fulbrighta i przez pół roku będzie robiła badania na uniwersytecie (UIC) w Chicago. 

Ale, mimo tych trzech – Europę wolę! Mały półwysep przyklejony do wielkiej Azji – jakie bogactwo, różnorodność, słowem … nie mam gdzie się ruszać! 

2. W Chicago spotkaliśmy znajomą, która podczas rozmowy rzuciła: „A tu budują mieszkania dla weteranów”. Weteranów? Zdziwiony zapytałem. No tak, za chwilę się zorientowałem – przecież Imperium ma rozrzucone fronty i granice. A Amerykanie wciąż walczą pod różnymi szerokościami geograficznymi. A dla mnie kategoria „weteran”, „kombatant” była ściśle związana z II Wojną Światową. I, niech tak lepiej zostanie, ale przyznajmy – po wybuchu pełnoskalowej wojny na Ukrainie jakoś ten termin stał się niepokojąco bliski. 

3. Podczas lotu wróciła do mnie pewna historia. Miałem wtedy, może – pięć, sześć lat. Tato kupił małe radyjko. Pamiętam, którejś nocy przesuwałem gałką odbiornika i na mocy jakieś magicznej siły przemieszczałem się w przestrzeniach. Nagle usłyszałem egzotyczną muzykę z krajów arabskich, to trafiłem za Ocena i słuchałem kogoś mówiącego z dziwnym akcentem. I to było moje pierwsze doświadczenie podróżowania. Ciekawe. Rodzice w tym czasie byli w drugim pokoju, ale pozostawali zupełnie nieświadomi, że ich pięciolatek odbywa podróże w nieznane. 

Gdy myślę o tej sytuacji, to jej intensywność była dużo większa od tej, gdy teraz, fizycznie i w namacalny sposób trafiam do tych miejsc, widzę ludzi z innej kultury, kosztuję obce smaki, chodzę po nieznanych miastach, ale owa intensywność „wtedy” i „teraz” jest inna. 

Tyle z pierwszej części podróży do Chicago. 

PS. A propos „nigdy nie do Rosji”. Przypomniałem sobie anegdotę z czasów słusznie minionych. Komitet Centralny ZSRR wysłał grupę przedstawicieli, którzy mieli sprawdzić, jak mieszkańcy odległej Kamczatki oceniają wrednych, imperialnych Amerykanów. 

Po przybyciu rozpoczęto serię rozmów, pytani jednoznacznie deklarowali – „Nie lubimy Amerykanów”, po kilku dniach przenikliwi towarzysze postanowili pogłębić temat pytając: 

– „A dlaczego wy ich tak nie lubicie?”, na co ci pierwsi z rozbrajającą szczerością odpowiedzieli: 

– „Bo Alaskę wzięli, a nas nie wzięli”. Harari górą! 

Część druga. Jak mawiała Wisława Szymborska – „Można skrótem”. 

Dziś zaprzysiężenie i przemówienie D. Trumpa, a jest bardzo mroźno (-25 stopni), więc będzie o… temperaturze, długości przekazu i nieuchronnych konsekwencjach.

1841 roku, czasie ceremonii najdłuższą mowę wygłosił prezydent William Harrison przemawiając (na mrozie) ponad dwie godziny. Historycy twierdzą, że właśnie to było powodem przeziębienia, powikłań i w konsekwencji śmierci – Harrison zmarł 31 dni po objęciu urzędu. Słowem, warto by lapidarnie. A jeżeli o tym słowie, to można przypomnieć, że nasz zwrot „lapidarny” pochodzi z łaciny, od „litterae lapidariae” – napisu wyrytego na nagrobnym kamieniu, sentencji, która z reguły była zwięzła i wyrazista. 

Może naszym prezenterom/mówcom należałoby dawać proste zadanie przed – „Prawo do mówienia podczas naszego spotkania uzyskasz tylko i wyłącznie po uprzednim wyryciu swojego przesłania na kamiennej płycie”? Sądzę, że u wielu mówców ich retoryczny zapał by ostygł i osłabł. 

Ale, mamy też termin – „lakoniczny” pochodzący od greckiego lakonizm (gr. lakōnismós), co znaczy tyle co zwięzłość i precyzja w wyrażaniu myśli. Wedle tradycji lakoniczny i oszczędny sposób wypowiadania się charakteryzował Spartan, lud który mieszkał w starożytnej Lakonii. Do naszych czasów przetrwała anegdota, według której Filip II Macedoński napisał do przywódców Sparty: 

– „Jeśli wkroczę do Lakonii, zrównam ją z ziemią. Jeśli zdobędę wasze miasto zburzę wasze świątynie. Jeśli zdobędę mury zabije żony i dzieci”. Spartańscy odpowiedzieli w swoim stylu, jednym słowem: 

– „Jeśli”. 

Podsumowując: 

1. Łatwiej mówić dłużej, niż krócej.

2. Długa prezentacja, to jednoznaczne świadectwo – „prezentacja jest nieprzygotowana”.

3. Długa wypowiedź może odbić się na zdrowiu (nie tylko mówiącego). 

PS. 

1789 roku pierwszy amerykański prezydent George Washington podczas zaprzysiężenia swoją przemowę zamknął w 173 słowach, ja w tym tekście przekroczyłem ów limit dość znacznie, więc… „Panie Stączek zapraszamy do tablicy, dodajmy… kamiennej tablicy! Czas na krew, pot i łzy”. 

Część trzecia. Pochwała lapidarności. 

Mały, czy duży ekran? Miniatura, synteza, czy epicki rozmach? W podróżowaniu (a i prezentowaniu) oba wymiary się liczą, oraz … liczy się temperatura. Dziś odczuwalna: – 29, więc nie wychylamy nosa. Tak więc, ani synteza, ani epika tylko ciepła herbata z miodem i cytryną. 

A co do skuteczności prezentowaniu i zdolność do syntetycznego ujęcie tematu, to przypomina mi się – tu wyjdą moje protestanckie korzenie – jak kiedyś jeden pastor, w książce o kazaniach napisał: 

– „Nie jesteś w stanie powiedzieć dobrego kazania, jeżeli jego treści nie potrafisz zamknąć w jednym klarownym zdaniu”. Ale wyzwanie! 

Jak więc widać – esencja jako klucz do skuteczności w mówieniu na forum. A jak esencja, to – synonim – „kwintesencja”. A tu słownik podaje nam dwa ciekawe tropy.

1. „Cecha lub właściwość najbardziej charakterystyczna i najistotniejsza dla danej rzeczy”, czyli: nic dodać, nic ująć. „Nic dodać”, bo rozwodnisz temat i rozmyjesz kontury, ale też „nic ująć”, bo wtedy nie oddasz istoty tematu i zmylisz słuchacza. Kwintesencja, to stan uzyskany, gdy ktoś (w swoim opisie) trafił w centrum danego zjawiska. To opis uszyty dokładnie na miarę danego tematu. Ale uwaga, słownik podaj jeszcze jedno znaczenie, które daje nam pewną nadzieję, otóż: 

2. „Quinta esentia (piąta esencja) to w kosmologii Arystotelesa piąty żywioł (obok wody, ognia, ziemi i powietrza) – eter, który jawi się jako substancja z górnych partii powietrza, umożliwiająca ruch planet. Quinta esentianie należy do natury, jest substancją wyższego rzędu, najdoskonalszym pierwiastkiem struktury wszechświata”.

I dla mnie tak właśnie jest. Jeżeli ktoś, podczas swojego wystąpienia operuje tą formułą to ożywia: primo – słuchaczy, secundo temat/zagadnienie. Jest coś sprawczego w mówieniu gęstą frazą – jak mawiał Jerzy Pilch.

No dobrze, ale jak to osiągnąć? 

Większość z nas zapewne zna fragment listu Pascala, który pisząc do swojego przyjaciela zauważył: 

-„Ten list jest dłuższy niż poprzednie, gdyż̇ brak mi było czasu na zwięzłe ujęcie”. Dla Pascala czas poświęcony na przemyślenie tematu przekładał się na długość listu. 

Kiedyś napisałem receptę dotyczącą syntezy w prezentacji. Recepta przyjęła postać prostego wzoru: L = W + T. Gdzie L (lapidarność) to wynik włożonego wysiłku (W) i poświęconego czasu (T). 

Po latach dodałbym jeszcze jeden element: W – wyczucie, co oznaczałoby wiedzę, jakiś rodzaj intuicji – kiedy ów proces zacząć i kiedy zakończyć, czyli teraz wzór przyjąłby kształt: L = (W+T) x W. 

Dobrą ilustracją nowego członu wzoru (W) jest proces destylacji, robienia sosu, lub – tu odwołam się do dzieciństwa – mlecznej masy do wafli, kiedy to należało wlać do garnka: mleko, wsypać cukier, dodać masło i stawiając na gazie… mieszać, mieszać i mieszać, czekając aż masa zgęstnieje. Całego procesu nie można było zbyt szybko zakończyć, ani zbytnio długo rozwlekać. Liczyło się owo „W” – wyczucie. 

Część czwarta. Ostatnie przemówienie prezydenta Joe Bidena.

Wystąpienie Trumpa mnie nie zachwyciło, ale pożegnalna mowa Bidena (15.01.2025) miało w sobie duży urok, choć – w wymowie – było złowieszczym ostrzeżeniem. Zwrócę uwagę na element kompozycyjny i zastosowanie techniki „klamra”, czyli wystąpienie zaczyna się i kończy tą samą myślą. 

Posłuchajcie…

„To będzie moje ostatnie przemówienie z Gabinetu Owalnego, zza tego biurka, jako prezydenta Stanów Zjednoczonych. Dużo przed nim myślałem o tym, kim jesteśmy i, co może ważniejsze, kim powinniśmy być. 

Dawno temu, w nowojorskim porcie, ślusarz dzień po dniu montował belkę za belką. Dołączyli do niego hutnicy, kamieniarze, inżynierowie. Zbudowali nie tylko pojedynczą konstrukcję, ale latarnię wolności. Czuliśmy, że cały świat musi zobaczyć Statuę Wolności, tak wielka była idea Ameryki. Idea, która nie została zbudowana przez jedną osobę, ale przez wielu ludzi, z różnych środowisk i z całego świata.

Podobnie jak Ameryka, Statua Wolności nie stoi w miejscu, lecz kroczy naprzód, zrywając łańcuch ludzkiej niewoli. Maszeruje. Dosłownie się porusza. Została zbudowana w taki sposób, aby przetrwać próbę czasu i wytrzymać napór burz, ponieważ burze zawsze nadchodzą. Statua kołysze się o kilka centymetrów, ale nigdy nie wpada w nurt rzeki poniżej. Cud inżynierii. Statua Wolności jest również trwałym symbolem duszy naszego narodu, ukształtowanej przez te siły, które nas łączą i te, które nas rozdzielają. 

Przetrwaliśmy wszystko, zarówno dobre jak i trudne czasy. Jako naród pionierów i odkrywców. Marzycieli i stworzycieli. Przodków wywodzących się z tej ziemi i tych, którzy zostali sprowadzeni tutaj siłą. Naród imigrantów, którzy przybyli, by zbudować lepsze życie. Naród trzymający pochodnię najpotężniejszej idei w historii świata: że wszyscy jesteśmy stworzeni równymi, że wszyscy zasługujemy na godne, sprawiedliwe i uczciwe traktowanie, że demokracja musi być broniona, wprowadzana i przenoszona w każdy możliwy sposób. Bo demokracja to nasze prawa, nasze wolności i nasze marzenia. 

Ale wiemy, że idea Ameryki, instytucje, ludzie i wartości, które ją podtrzymują, są nieustannie testowane. Trwają debaty na temat władzy i sposobów jej sprawowania. O tym, czy przewodzimy przez przykłady naszej siły, czy siłą naszego przykładu. Czy wykażemy się odwagą, by przeciwstawić się nadużyciom władzy, czy też im się poddamy”.

To było na rozpoczęcie, a zakończenie brzmiało tak: 

„Na piętrze rezydencji Białego Domu przechodziłem obok obrazu przedstawiającego Statuę Wolności, niezliczoną ilość ile razy. Na obrazie jest kilku robotników wspinających się na wyciągnięte ramię posągu, który trzyma pochodnię. Każdego dnia przypomina mi to o historii i duszy naszego narodu oraz sile amerykańskiego społeczeństwa. Tak jak historia weterana, syna imigranta, którego zadaniem było wspinanie się na tę pochodnię i polerowanie bursztynowych szyb, aby promienie światła mogły dotrzeć jak najdalej. Był znany jako strażnik płomienia. O Statui Wolności powiedział kiedyś: „Mówi cichym, uniwersalnym językiem, językiem nadziei, który może zrozumieć każdy, kto szuka wolności i mówi o niej”. 

Tak, kołyszemy się w przód i w tył, aby wytrzymać napór burz i przetrwać próbę czasu. Ciągłą walkę. Napięcie między niebezpieczeństwem a możliwościami. Ale wierzę, że Ameryka naszych marzeń jest zawsze bliżej, niż nam się wydaje. I to od nas zależy, czy nasze marzenia się spełnią. 

Po 50 latach służby publicznej daję wam moje słowo: nadal wierzę w ideę, za którą stoi nasz naród. Wierzę, że siła naszych instytucji i nasz charakter mają znaczenie i muszą przetrwać. Teraz wasza kolej, by stanąć na ich straży. Obyście wszyscy byli strażnikami płomienia. Obyście zachowali wiarę. Kocham Amerykę. Wy też ją kochajcie. 

Niech Bóg was błogosławi i chroni naszych żołnierzy. Dziękuję za ten wielki zaszczyt”.

Klamra na w sobie coś z elegancji, dyscypliny w myśleniu i mówieniu. Niby drobny kompozycyjny zabieg, a efekt murowany. 

Część piąta. Pożegnanie Yorama.

Dziś doścignęła nas smutna i zła wiadomość. 

Odszedł prof. Yoram Bar-Tal – nasz przyjaciel. Ciepły i bezgranicznie wrażliwy. Dobry, oddany tym których kochał. 

Człowiek z wielką historią w tle – potomek wybitnego polskiego Rabina.

Pamiętam jedną z naszych ostatnich rozmów, kiedy to mówił o roli pytań w myśleniu. Podzielił się swoim uczelnianym sekretem – „U mnie student zalicza egzamin, gdy postawi dobre pytanie”. Tak, Yoram pytał. Był człowiekiem, którego ożywiała ciekawość – jakiś pogodny, intelektualny głód oraz życzliwość dla ludzi. Tego można było się uczyć od niego i brać pełnymi garściami. 

Po jego odejściu nasz świat jest na pewno smutniejszym miejscem.

Zdjęcie. Na wycieczka na pustynię Negew. 

Część szósta. Wracam do Polski, ale… 

1. Na koniec pobytu w Stanach wpadła mi w ręce bardzo interesująca notka autobiograficzna (duchowo/intelektualna) autora książki „Elegii dla bidoków” – wiceprezydenta DJ Vanse. 

Dla chętnych link: tutaj

2. Wrócił też motyw „nie do Rosji”. Wysłuchałem właśnie ciekawego wywiadu z profesorem Ryszardem Koziołkiem, który opisał swoją reakcję zaraz po wybuchu wojny w Ukrainie. 

Cytuję z pamięci: 

– „Na nowo przeczytałem kilka książek klasyków literatury rosyjskiej – Czechowa, Dostojewskiego i zauważyłem, że każdy z nich robił trafną i okrutną diagnozę Rosji, a potem klękał i tarzał się pod jej stopami”. 

Jest w tym coś przerażającego. Wnikliwy intelektualista, robi błyskotliwą analizę problemu, a potem, zupełnie nieoczekiwanie zmienia się w dzikiego, który kaja się przed bóstwem. Bóstwem, którego się lęka, którego nienawidzi. 

Dlatego… Europę wolę! 

3. Dla zainteresowanych. Korzystając z wolnego czasu zacząłem zbierać materiał do książki o tremie, czyli nim coś na kształt – „Nim nadejdzie Pani K!”. 

Na razie początek. 

4. A odnosząc się do kwestii – „Stypendium Fulbrighta nie dla każdego” dopowiedzenie. 

Ono nie jest dla kogoś, kto pierwsze 12 lat swojej edukacji rzucał kamieniami w szkołę. I nie wynikało to z jego poczucia wyższości, a raczej bezradność. Nieporadności chłopca, który nie potrafi odnaleźć się w systemie. Kogoś takiego jak ja, dla którego szkoła była synonimem przymusu i przeciwieństwem doświadczenia swobody życia na podwórku. Rywalizacji na boisku. Nieskrępowanego szwendania się po bliższej i dalszej okolicy.

Moje podejście zmieniło się na studiach, ale owa nieufność ulotniła się dopiero później, podczas naszych rozmów z Małgosią, gdy okazało się, że ona, od początku potrafiła odnaleźć się w systemie edukacji (wzorowa uczennica, przewodnicząca klasy, etc.). Takie wejście dało jej unikalne możliwości np.: bycia na Oxfordzie i uczestniczenia w seminariach profesora L. Kołakowskiego, uzyskaniu stypendium Sorosa, Bekkera, czy – jak teraz – Fulbrighta.  

Cóż, jak mówi powiedzenie: „Pamiętaj, podnosząc jeden koniec kija, podnosi się i drugi”. Dlatego cóż, szkoda… nie dla każdego. 

Ale na osłodę pozostaje mi myśl kumpla: 

– „Nasza polonistka powtarzała, że ludzie dzielą się na dwie kategorie – nieuków i samouków”.