Podczas warsztatów w firmie Onet, na środek sali wyszedł jeden uczestnik i powiedział taką historię. Posłuchajcie…

Gdy byłem dzieckiem – takim mniej więcej siedmio, ośmioletnim, podbierałem ojcu zegarki. Trzeba tu dodać, on uwielbiał nosić różne typy zegarków. I mimo, że był to czas siermiężnego PRLu miał ich pokaźną kolekcję. Ten, o którym wam opowiem, wyciągnąłem kiedyś z jego sekretnej szuflady. Wiedziałem, że był to prezent od znajomego kolegi. To był zegarek mechaniczny produkcji ZSRR, taki z brązowo-szarą tarczą. Marka „Poljot”. Pewnie większość z was nie zna tej marki. Ba, można by zadać pytanie – czy ktokolwiek z was tu siedzących miał kiedyś zegarek mechaniczny?

Ale wróćmy do tego siedmiolatka i zegarka jego taty. Oczywiście, byłem zafascynowany tym egzemplarzem. Rok wcześniej dorwałem się do mechanicznego budzika (takiego z dwoma dzwonkami) i rozkręciłem go na części pierwsze. Ale historia zegarka Poljot miała potoczyć się inaczej. Otóż, bawiłem się nim. Słuchałem, jak tyka (a tykał pięknie, jak każdy zegarek mechaniczny), nakręcałem go i przestawiałem. Wszystko było fajnie, aż do momentu, gdy przez nieuwagę nadepnąłem na niego. Usłyszałem złowrogie chrupnięcie. Ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że szkiełko pękło, wskazówki stanęły, a cały mechanizm przestał tykać. Zamarłem.

Pominę bezpośrednie konsekwencje tego czynu. Dodam tylko, że z tych długofalowych jedna była szczególnie dotkliwa – mój tata zabronił mi dotykać zegarki.

Cóż, macie już obraz sytuacji. Teraz przesunę się dość szybko po osi czasu. Dwanaście lat temu mój tata zmarł. Jakiś czas po pogrzebie porządkowałem jego rzeczy i wiecie co znalazłem w szufladzie? (Tu nasz prezenter wyciągnął z kieszeni owego Poljota). Tak, to był ten zegarek. Ale w całej sytuacji było coś więcej. Jego wskazówki pokazywały dokładnie tę godzinę, kiedy to przypadkowo na niego stanąłem.

Wiecie, gdy popatrzyłem na te stojące wskazówki, które zostały zatrzymane wiele lat temu, to coś w środku mną poruszyło.

Ktoś może zapytać, co w wyniku tego się stało? Cóż, od tego momentu: kupuję, zbieram i naprawiam radzieckie, wschodnioniemieckie, czeskie lub nawet szwajcarskie zegarki.  Mam już ich ponad pięćdziesiąt. Im starsze – tym lepsze. Mam taki damski, produkcji niemieckiej z 1933 roku, mam wojskową Pobiedę z 1949 roku. Najróżniejsze kształty: heksagony, „telewizorki”, „busole” i te zupełnie tradycyjne.

 

Co pokazuje moja historia? Są sytuacje w życiu, które – jakby za dotknięciem różdżki poruszą w tobie pragnienia i pasje, jakich nie byłeś świadomy.

Tak, ta historia była o czymś głębszym, o pewnym sensie. I taki głębszy przekaz powinien być kierowany co pewien czas do ludzi żyjących w organizacji. Przykład? Proszę bardzo.

 

Jakiś czas temu prowadziliśmy warsztat na zlecenie koncernu farmaceutycznego, a uczestnikami byli onkolodzy. Naszym celem było wspólne opracowanie prezentacji dla lekarzy, którzy stawiają pierwsze kroki w tej specjalności. W trakcie spotkania zaproponowałem, aby spróbowali opowiedzieć o swojej profesji odwołując się do jakiegoś metaforycznego obrazu. I gdy przyglądałem się ich pracy dostrzegłem, jak jedna z grup zaczęła eksploatować metaforę wojny, w której uwydatniła walkę z przeciwnikiem (nowotwór), który nie przestrzega żadnych konwencji.

Ich wypowiedź układała się mniej więcej tak: „Jeżeli ktoś chciałby uchwycić sedno naszej pracy, to można by powiedzieć, że toczymy bitwę z przeciwnikiem, który nie przestrzega żadnych konwencji i reguł. Wpada do domu i zabiera młodą matkę. Wchodzi do mieszkania i wyciąga szesnastoletniego chłopaka, który właśnie wchodzi w nowy okres swojego życia. My jesteśmy na pierwszej linii frontu i toczymy walkę. I to właśnie jest cel naszej aktywności, dlatego myśląc o edukacji w tym zakresie powinniśmy…”.

Gdy przyglądałem się ich reakcji zauważyłem miłe i narastające zaskoczenie takim ujęciem tematu. Wyraźnie dostrzegalny pewien rodzaj satysfakcji, czy może nawet dumy z wykonywanej profesji. Zobaczyłem to wszystko, co ulatnia się jak kamfora w zwykłym dniu pracy, codzienności, kiedy to muszą zmagać się z procedurami, papierkową robotą i administracyjną mitręgą. W sali szkoleniowej można było dostrzec, że owa metafora wydobyła sens. Sens, który wzmacnia i inspiruje.

Uogólniając wymowę tej sytuacji nie miniemy się z prawdą, gdy stwierdzimy, że ludzie, którzy pracy poświęcają od ośmiu do dziesięciu godzin, jak tlenu potrzebują widzeć sens. Oczekują, aby od czasu do czasu lider wyprowadził ich w górę i pokazał szerszy kontekst, by w inspirujący sposób opowiedział o clou ich aktywności. Dlaczego? Bo codzienna robota ma to do siebie, że zamazuje ów obraz i trudno jest dostrzec sens, wartość aktywności. A gdy znika sens, znika też zaangażowanie i energia.

 

Podsumowując w pigułce. Każdy lider winien wiedzieć, że rutynowe czynności, użeranie się z urzędami, biurokracją, niemożność realizacji dobrych pomysłów – to wszystko, dzień po dniu, godzina po godzinie, ostrymi nożyczkami wycina sens wykonywanej pracy. A lider może ów sens przywrócić wklejając w to miejsce dobre, odświeżające STORY o wartości danej pracy.