Byłem w Kalifornii i powiem wam, że…

To trochę ekscytujące i dziwne uczucie chodzić po ziemi, która – jakby nie patrzeć – w wielu dziedzinach swojej aktywności dyktuje światu, w jaką stronę zgodnie wszyscy pójdziemy. Tu znajdziesz siedzibę FB, Google, Apple, etc. Ten nowy biznes wywindował ten stan na taki poziom, że jeżeli (przyjmijmy ryzykowną hipotezę) powstałby jakiś separatystyczny ruch dążący do zerwania z Unią, to Kalifornia ze swoim PKB zostałaby uznana za piątą gospodarkę świata (sic!). Tak, tak, na długiej liście wyprzedzi dynamiczną gospodarkę Indii. Bez specjalnego wysiłku, zgrabnie wyminie dostojne Włochy, piękną Francję z jej wielkim przemysłem, ba nawet zdystansuje ambitną i dynamiczną Brazylię, czy wreszcie kraj, o którym zawsze jest cicho sza, czyli ogromną Kanadę. Te i wiele innych państw oglądałoby plecy Kalifornii w wielkim wyścigu, jaki się rozgrywa w gospodarce.

Stan, którego historię datujemy od 1850 roku pobił na głowę wielu nobliwych graczy.

Ale ja przecież nie o tym chciałem, bo moim zamierzeniem jest napisanie o wrażeniu, jakie wyniosłem z krótkiej podroży. Otóż, Kalifornijczycy (a pewnie i Amerykanie) to mistrzowie sprzedaży, wprawni gracze w dyscyplinie marketingu czy sztuce prezentowania, nie mówię handlarze. Mówię: ludzie, którzy potrafią promować, twórczo opowiadać o tym czym się zajmują i co wytwarzają. Gdzie to widziałem? Ot, przykład pierwszy z brzegu. Spacerujemy z przyjaciółmi po promenadzie w San Francisco i nagle staje przed nami Muzeum Chleba. Jak to? Myślę – Muzeum Chleba? Wchodzę do środka. Oglądam ekspozycje, pierwsze stanowisko – „Jak robimy zakwas?”, „Dlaczego nasz zakwas jest wyjątkowy?”, historia Budiniego, który przyjechał do San Francisco i otworzył sieć piekarni. Idę dalej schodkami w górę i już jestem na przestronnym pięterku, skąd mogę oglądać cały proces produkcji bułeczek. Wokół unosi się smaczny zapach pieczonego chleba. Ale, ale – tu chciałbym zatrzymać moją relację – jaki jest przedmiot/temat prezentacji? Chleb moi drodzy, chleb. Coś najbardziej powszedniego i codziennego. Wokół prostego chleba zbudowano ciekawy koncept prezentacyjny w formie… muzeum. Myślę dalej: Szlag trafił, w Polsce pewnie nikt by nie wpadł na pomysł wybudowania muzeów grochówki czy wreszcie nobliwych flaków wołowych, a tu?

Opowiadają, promują, przekonują, prezentują i są w tym naprawdę świetni. Ale, idźmy dalej do innego miejsca. Jestem w Alei Gwiazd w Hollywood i nagle ogarnia mnie zdumienie. Okazuje się, że Zakopiańskie Krupówki w zestawieniu z osławioną aleją, to esencja smaku i wyrafinowanego gustu. Tu kicz i popelina, wokoło sklepiki od Sasa do Lasa, ale sama ulica (produkt) wylansowana jak, nie przymierzając Les Champs Elysees.

Ujmując moje wrażenie (o zdolności do prezentowania) raz jeszcze, dopowiem tylko, aby szybko uchylić się przed pewnym, dość nierozsądnym, a popularnym argumentem. Oto, często słyszę, że prezentowanie, to rzecz drugoplanowa, coś z gatunku opakowania na produkt, bo najważniejszy jest – mówią zwolennicy takiego poglądu: produkt, usługa. Czy aby na pewno? W mojej ocenie, promowanie jakiegoś produktu, opowiadanie o idei, mówienie o wartości czy usłudze, to umiejętność równa lub porównywalna z samym przedmiotem, którego dotyczy. Zagalopowałem się? Jeżeli tak sądzisz, posłuchaj.

W badanych psychologicznych nad zjawiskiem twórczości sformułowano koncept czterech „P” odnoszących się do kreatywności. Tak więc kolejno mówiono: product, process, person, press. Poddano badaniu kreatywną osobę (person) i pytano, jakie musi mieć cechy. Następnie (press) środowisko – jaki wpływ, co powinno w nim być, by popychało ludzi do innowacyjnych przedsięwzięć. Wreszcie pod lupę wzięto sam proces twórczego myślenia (process), i jego finalny efekt – oryginalne dzieło (product)Po złożeniu tego zgrabnego konceptu badacze zauważyli, że całość zjawiska nie została jeszcze wyczerpana i dołożono piąte „P” – perswazja, poprzez co podkreślono rolę oraz znaczenie umiejętności promowania, przekonywania do nowych rozwiązań i oryginalnych koncepcji. Był Rolls, ale musiał pojawić się Royce, był genialny technicznie Woźniak, ale potrzebował Jobsa, mistrza od prezentacji i marketingu.

Jeżeli tak przestawia się sprawa, to nie można mówić, że prezentowanie, promowanie jest odtwórczym, czy mało twórczym zajęciem, że „to tylko”. Dla mnie opowiedzenie dobrego STORY to sztuka, coś wymagającego.

A u nas, myślę o Słowianach z kraju nad Wisłą, gubi się i pomniejsza rangę tej aktywności. Cóż, takie podejście ma długą tradycję. Całkiem niedawno usłyszałem, że polska szlachta, która była zapleczem produkcji zboża w Europie, nie trudniła się handlem uważając to za rzecz ujmującą ich statusowi. Szukając potwierdzenia takiego podejścia wystarczy sięgnąć do literatury i popatrzeć jak wysokie elity patrzyły na przedsiębiorczego Wokulskiego. Ale ja, moi drodzy nie o historii, a o teraźniejszości. Dość często w rozmowach z klientami widzę pewną nieadekwatność czy brak proporcji między: naprawdę dobrym produktem, a słabym konceptem prezentacyjnym, ba, czasami wręcz jest to rozziew między ciekawą usługą, innowacyjnym pomysłem biznesowym, a sposobem opowiadania o nim potencjalnym klientom. Tak więc nieproporcjonalność słów, argumentów, prezentacji vs temat.

Już na koniec zmienimy na moment kierunek naszego rozważania. Otóż weźmy nasz produkt narodowy, jakim jest na przykład „miasto Kraków”. Czy wyobrażacie sobie, co zdolni Jankesi zrobiliby z tym tematem? Sądzę, że w stosunkowo krótkim czasie Paryż musiałby ustąpić z pozycji stolicy Starego Kontynentu i byłby postrzegany jako drugie, zaraz po City of Crakow, miasto, gdzie jeszcze tak niedawno mieszkała dwójka literackich noblistów.

Marek Stączek

PS. Mogłoby się komuś nasunąć pytanie – czy taki rozwój stanu, który w swoje logo wpisał sobie słowo „eureka” podyktowany jest tylko umiejętnością prezentowania? Cóż, zawsze istnieje duże ryzyko tłumaczenia złożonego zjawiska za pomocą jednego czynnika, a wyrokowanie o misternej złożoności wychodząc od jednego z jej elementów – pachnie doktrynerstwem. Moi drodzy, ja tego nie robię, ale na pewno mogę zaświadczyć, że bez tej sprawności ani rusz. Bez niej nie ruszymy z miejsca, a jeżeli już nam się uda ruszyć, to i tak daleko nie zajdziemy.

A wracając jeszcze do Krakowa, czy mógłby mi ktoś z mieszkańców tego pięknego miasta wskazać adres, gdzie mieści się muzeum Miłosza? Bo gdzie muzeum chleba, to ja i ty już wiemy.