Prezentacja w erze post-powerpointowej
Mam takie wrażenie, że prezentacje w oparciu o Power Point wyczerpały swój potencjał (jak to się pięknie mówi) oddziaływania. Widzieliśmy już wszystko, przepiękną grafikę, najoryginalniejsze na świecie wzory korporacyjnej czcionki, animacje, odziaływanie na umysły i zmysły, muzyką poruszającą nasze najgłębsze emocje, jak i niedozwolone odziaływanie podprogowe, tabele i wykresy, które wystarczają za sto (a czasami i tysiąc) słów. Czytaliśmy z prelegentem pod nosem to, co on dukał na głos ze slajdu (oglądając przy okazji jego plecy), nie nadążaliśmy za przekazem ustnym, próbując znaleźć na slajdzie treść, do której on się odnosi. W końcu robiliśmy zdjęcia tych slajdów, równolegle przewijając bardzo ważne strony internetowe w smartfonie, czy podskakując nerwowo usłyszawszy, że właśnie otrzymaliśmy kolejnego maila czy SMS, o którym nie wiedzieliśmy czy jest aż tak pilny, że dotyczy kwestii życia i śmierci, a nie wiedząc tego z góry, zwykle otwieraliśmy go, bo kochamy życie.
Wyobraźcie sobie, że z nieistotnych powodów znajdujecie się w małej chatce na końcu świata, tzn. nikt tu nie słyszał o prądzie, internetach, zasięgach itp. a nieliczna okoliczna ludność bezpiecznie i pewnie paraduje w meksykańskich kapeluszach wyłożonych folią aluminiową.
Kiedyś dokonałem symulacji takich warunków w trakcie przygotowania bardzo ważnej dla mnie prezentacji dla pracowników po połączeniu dwóch firm.
Jej celem było przypomnienie pracownikom firmy przejmującej i przybliżenie pracownikom firmy przejmowanej, rzeczy dla sprawnego działania firmy podstawowych (które są aż tak oczywiste, że często zapomina się o ich istnieniu) tj. jak pracujemy i dlaczego tak a nie inaczej oraz co cenimy, a czego nie akceptujemy i dlaczego. Poniższy filmik zdradza jak w tych ascetycznych warunkach poradziłem sobie ze stworzeniem agendy tej prezentacji, a chciałem by moje audytorium nie tylko nie mogło zasnąć już na początku, choć poprzedniego wieczoru była wyczerpująca impreza, ale by początkowa ekscytacja nie gasła.
Jak widać na filmie, w chatce udało mi się znaleźć: wzór dyplomu do wypełnienia, kartkę papieru, dwie książki, jakąś przeterminowaną zupkę chińską, marchew sporych rozmiarów, całą kolekcje kijów do sztorcowania oraz szklaną kulę.
A zapomniałbym dodać, prezentacja nie była ani dla pracowników branży papierniczej, ani wydawniczej, tudzież przetwórstwa żywności czy plastikowych marchewek, co mogłyby sugerować prezentowane pomoce naukowe, a dla pracowników z branży usług finansowych B2B.
Gadżety pozwoliły mi zbudować następujący przekaz oparty na różnych historyjkach z mojego życia. Dlaczego powinniśmy starać się być najlepsi, kiedy dajemy z siebie więcej niż się od nas oczekuje i nie tylko nie umieramy z wycieńczenia, ale możemy odczuć zadowolenie i satysfakcję, dlaczego każdy zasługuje na to, by pracować w poczuciu sensu, jak również, czy przepowiadanie przyszłości jest w stanie rozwiać obawy z nią związane, by w końcu zarysować wyzwania, które firmą czekają.
Zacząłem od przekornego pytania. Skoro wszyscy chcą być najlepsi, a przecież wiemy, że wszyscy to są raczej średni (najlepsi są nieliczni) to dlaczego ludzie czy organizacje, zachowujący się w sumie raczej racjonalnie (a więc minimalizujący koszty, bądź miarkujący cele do możliwości) nie zachowują się realistycznie i nie stawiają sobie za cel do realizacji bycie po prostu średnim? Po zadaniu następnego w sumie retorycznego pytania – czy coś nie jest tak w moim rozumowaniu – śmiertelną ciszę przerwał (i słusznie) słodki chichocik – to odezwało się niemowlę dwójki naszych pracowników, które zabrali na wyjazd integracyjny (co by od maleńkości do zawodu rodziców się sposobiło).
Do rozwikłania tej zagadki posłużyły mi opowiastki związane z polską podróbką zupki chińskiej oraz dyplomem za niezajęcie żadnego miejsca.
Kolejny poruszony temat to motywacja – w sumie klasyka – kary i nagrody versus motywacja autoteliczna. Czy w XXI wieku to nie obciach, posługiwać się XIX wiecznymi kijem i marchewką, gdy współczesna psychologia podpowiada, że pracownik to coś więcej niż pies, a w wersji soft, że jego najważniejszym celem nie jest minimalizacja przykrości związanej z pracą, a więc kombinowanie i obiboctwo (oczywiście w odróżnieniu od przełożonych, których celem jest maksymalizowanie wysiłku związanego z tropieniem wszelkich przejawów kombinowania i obiboctwa w zasięgu wzroku i jeszcze dalej).
Z nowocześnie rozumianą motywacją z kolei wiąże się tworzenie warunków, w których każdy pracownik ma poczucie sensu tego co robi. To według mnie najistotniejsze zadanie menedżera, by autonomiczna jednostka mogła z pełnym zaangażowaniem realizować cele organizacji. Do rozwinięcia tej myśli posłużyło mi moja historyjka, związana z wymianą korespondencji w czasie stanu wojennego z moim przyjacielem emigrantem – ja twierdziłem, że wszystko tu jest bez sensu, on zaś upierał się, że wszystko tu jest bez „sęsu”. Dla mnie to słowo, a mówimy o epoce pre-dyslekcyjnej (odkrycie dysleksji to chyba jedno z najbardziej doniosłych odkryć naukowych w historii edukacji i pedagogiki, jaki to był wstyd walnąć byka ortograficznego, gdy chodziłem do szkoły), było tak dziwne i niezrozumiałe, że kompletne bez sensu. (A teraz, każdy wie co oznacza słowo „sęs”). Gadżet w postaci pudełka po maśle klarowanym, pozwolił mi wspomnieć o Abrahamie Maslow, z którym mi się ono nieubłaganie kojarzy (przepraszam).
Pojawiają się również książki, które czytałem i pokazuję sugerując, że warto przeczytać, bo uzupełniają albo ilustrują mój przekaz – tu podpowiem, możliwości są nieograniczone – pokazuję tylko dwie z ponad 134 021 533 książek napisanych w dziejach ludzkości według stanu na 2016 (szacunek Roma Panganiban).
I wreszcie szklana kula, wspaniałe narzędzie do przewidywania przyszłości. Od czasów studiów zawsze fascynowało mnie przewidywanie przyszłości, modele ekonometryczne, predykcyjne, planowanie, które miało w przewidywalny sposób tą przyszłość kształtować, nawet doktorat o te kwestie zahaczał, aż wreszcie zrozumiałem, że przewidywanie jest takie … nienaukowe, nie mówiąc już o wypowiadaniu się na ten temat – gdy to czasami słyszę uszy mam czerwone ze wstydu (choć z wypowiadającym nie mam nic wspólnego). Przewidywanie przyszłości to albo sztuka, albo dar, którym obdarzeni są nieliczni posiadacze niezbadanej intuicji. (Tu przepraszam moich kolegów asset menagerów, którzy mogą się obruszyć, posiadając ponadprzeciętną wiedzę oraz nowoczesne szkiełka i oczy, i czasami twierdzą, że z rzeczywistością się nie zakładają). Zgadzam się z tym, że zastanawianie się nad przyszłością nie jest złe same w sobie, dobrze jest się przygotować na różne scenariusze, ale nie ulegajmy złudzeniu, że przyszłość jest możliwa do przewidzenia i że my, to wiemy jaka będzie.
Tak więc szklana kula jest super, ale rzeczywistość tworzy się działaniem i odważnym decyzjami, które z definicji obarczone są ryzykiem. Tego ryzyka żadna szklana kula nie pomoże nam wyeliminować a jedynie może je ograniczyć. W jakim stopniu? Tego z góry nie wiadomo, ale na pewno w jakimś.
Dlatego to zadanie menedżera na każdym szczeblu, by sobie ciągle przypominać, a swoim kolegom uświadamiać, że od brania odpowiedzialności nie ma ucieczki, że od każdego w organizacji coś zależy i każdy składa się na jej sukces, nie mówiąc o tym, że to właśnie m.in. z tego powodu każdy w organizacji zasługuje na szacunek.
Przyznam szczerze, nie przekazałbym tych treści z użyciem Power Pointa – jego bezduszna siła na pewno by mnie rozłożyła na łopatki.
A więc dla mnie odszedł Power Point, vivat #Storytelling i moja ukochana Babcia Kazimiera rocznik 1891, która była dla mnie jego mistrzynią!