No cóż, na początku tego rozważania pojawia się zasadne pytanie – „Czy przypadkiem storytelling i budowanie organizacji w oparciu o story to nie kolejna biznesowa nowinka?”.  Nim odpowiem, pozwólcie na… drobne story. Przypominam sobie, jak – jakieś pół roku temu – rozmawiałem z panią z dużego koncernu i zeszliśmy na temat storytellingu. Moja rozmówczyni powiedziała mniej więcej tak: „Dwa miesiące temu mieliśmy  szkolenie z anglikiem. Panem, który jest twórcą storytellingu”. Cóż – pomyślałem – trzeba mieć wysokie i niezmącone samozadowolenie, ba … wielkie rozmiłowanie i słabość do samego siebie by nazwać się twórcą storytellingu, ale też, sporą dozę słodkiej naiwności, by w coś takiego uwierzyć!”. Dlaczego? Ponieważ story jest najstarszą formą komunikacji, to pradawny sposób  przechowywania wiedzy i zarazem podstawowa metoda na inspirację słuchaczy, słowem…  story to nihil novi!

 A sytuacja komunikacji w biznesie – w moim mniemaniu – wygląda tak. Przez wiele lat obowiązywał styl wypowiedzi publicznej, na której  zaciążyła (skądinąd genialna) technologia – Power Point. Technika, która niestety zmieniła nasze wypowiedzi w coś zupełnie odwrotnego od tego, co zapowiadała! Bo czy nie jest tak, że w wielu prezentacjach na próżno szukać power i trudno w nich znaleźć point? Ale teraz pojawiła się nadzieja na zmianę. Można odnieść wrażenie, że dziś wracamy do głównego nurtu, do narracji. Jeżeli chcecie dowodu wystarczy popatrzeć na zwycięski pochód w jakim kroczy TED. Co mam na myśli? Większość zamieszczonych tam wystąpień bazuje na story, wyraża story, jest aplikacją story.  Ba, należy zaznaczyć też coś absolutnie kapitalnego – portal założony w celu propagowania idei wartych w akronimie TED  (Technology, Entertainment and Design) zmienił się w miejsce, gdzie króluje „nieproszony” człowiek. Człowiek ze swoim „opowiem ci moją historię”. Cóż, ale cała ta sprawa nie powinna nas dziwić, bo przecież: twarz wygrywa z danymi, postać jest bardziej atrakcyjna niż casus study. Wzloty i upadki. Perypetie, zwycięstwa i porażki biją na głowę wykresy, tabele i dane. Słowem – człowiek jest o wiele ciekawszy. A o każdym zagadnieniu (produkt, usługa, idea) można powiedzieć przez story, bo: jest każde z nich jest stworzone przez… człowieka i zaadresowane do … człowieka.

Tak więc, wracamy do źródła – dodajmy tylko – życiodajnego źródła. I myśl, że nie miniemy się z prawdą, gdy powiemy, że ów powrót był przez wielu z nas intuicyjnie wyczuwany. Co to znaczy? Otóż, dość często podczas prowadzonych warsztatów słyszę wypowiedzi spod znaku: „story, to coś, co w trochę nieudolny sposób stosowałem wcześniej”. Albo ta ostatnia, na zakończenie szkolenie ze storysellingu, wypowiedziana przez jednego z pracowników firmy nowych technologii, który powiedział mniej więcej tak: „Gdy teraz patrzę wstecz, na te z moich negocjacji, które potoczyły dobrze, to widzę, że stosowałem tam nieporadnie historie”. Tak więc story to nie nowinka, to raczej słuszny ruch retro, lub mówiąc bardziej precyzyjnie – zwrócenie uwagi na najlepszą formę komunikowania. Na perswazyjny i ciekawy sposób prezentowania.

No dobrze, a czym w takim ujęciu jest kultura storytellingu? O tym w następnym odcinku. Zapraszam.

P.S. Ale by nie było mi zbyt łatwo w temacie – „moda, czy nie moda ten storytelling?”, przytoczę komentarz pewnego czytelnika do  jednego z moich ostatnich tekstów. Otóż, ktoś podpisujący się pseudonimie Belfer napisał: „Storytellingu zaraz po castingu, ale przed moppingu zawsze kończy się fukkingu, basta! Rey miał racje, Polacy to krowy, swojego języka nie maja!”.

No, cóż pominę kwestię funkcji języka i znaczenie tworzenie/zapożyczania słów. I spobuję odpowiedzieć. Jest prawdą, że mógłbym pisać o „gawędziarstwie” – ale wtedy temat (na starcie) będzie zlekceważony. Mogę posłużyć się terminologią „narratologii” – ale, ktoś odbierze mnie jak dziwaka. I owszem, jest też słowo „klechdy”, a stąd już blisko do kruchty, więc ja wybieram – story. Słowo rozumiane w mig. Słowo, które niesie w sobie zapowiedź pewnej przygody. Słowo mające ciekawy posmak.

A co do Belfra powiedźmy tak: wojując orężem czystości języka i stojąc na stanowisku purysty winien on poprawić nadruk na swoim sztandarze – Mikołaj Rej nie pisał „Polacy nie krowy”, tylko „Polacy nie gęsi”. A po drugie winien on (Belfer) wytoczyć swoje działa w stronę środowiska, gdzie ani rusz bez obcych słów. I tak, z kampanią powinien wyruszyć i kategorycznie zakazać słów typu: „kardiolog”, na rzecz „sercolog”, „zębolog” zamiast „stomatolog”, a z „pediatry” zrobić „dzieciologa”, nie wspomnę już o szlachetnej  urologii  …