„Im bardziej – tym bardziej”, czyli o tym, że słuchanie historii jest jak chodzenie po bagnie – wciąga! 

Podczas warsztatu ze storytellingu wywiązała się ciekawa dyskusja.

Otóż odwołałem się do badań dotyczących korelacji między: „stanem pochłonięcia odbiorcy przez narrację”, a „podatnością odbiorcy na zmianę stanowiska/opinii”. Zależność ta mówi, że im historia jest lepsza, tym większa jest otwartość na podawane argumenty lub inaczej – im bardziej intrygująca fabuła, tym większa skłonność do zmiany poglądów i przekonań.


Dla ilustracji przytoczyłem dwa argumenty. 

Pierwszy, to opinia badacza z obszaru psychologii narracji – T. Brock, który zauważa, że „Opowieść wpływa na przekonania dotyczące świata rzeczywistego w takim stopniu, w jakim jednostka zostaje pochłonięta przez opowieść (zostaje przeniesiona w świat narracji).”

Drugi, to nasze osobiste doświadczenie – przykłady wpływu książek i filmów na czytelników, czy widzów.

Wtedy jeden z uczestników opowiedział, jak to pod wpływem filmu „Mężczyzna imieniem Otto” zaczął inaczej patrzeć na sąsiedzkie sytuacje. Jak zmieniły się jego relacje z osobami, z którymi mieszka w bloku. 

To doskonały przykład magicznej siły zasady „im bardziej – tym bardziej”.

Film opowiada historię – Otto Andersona, który po śmierci swojej żony zamyka się na otaczający świat. Staje się zrzędliwy i sfrustrowany, irytują go wszyscy i wszystko – od sąsiadów, obsługę w sklepie, po zmiany zachodzące w społeczeństwie. Jego uporządkowane życie zmienia się w momencie, gdy do sąsiedztwa wprowadza się głośna i energiczna rodzina z małym dzieckiem. Nowi sąsiedzi, szczególnie charyzmatyczna i pełna życia Marisol, nieświadomie zmuszają Otto do ponownego otwarcia się na ludzi i przemyślenia swojego stosunku do życia.

Jeżeli nie widzieliście, warto – jest w nim wiele czułości, humoru, zabawy. A ów przykład to ilustracja, jak działa narracja, bo STORY to cudowny sposób, aby przekonać, zainspirować, wciągnąć i pomóc.

Jednak sprawa zasady „im bardziej – tym bardziej” na tym się nie zakończyła. Po jakimś czasie temat wypłynął ponownie, tym razem w nieco innej odsłonie. Już nie wewnętrznej, indywidualnej – „dostrzegłem, że mnie to zmieniło”, ale zewnętrznej – „zobaczyłem czyjąś przeminę, czyli jak kogoś zmieniła historia”.

Ponownie sytuacja ta wydarzyła się na sali szkoleniowej. Na forum wyszedł pewien menedżer i swoją prezentację rozpoczął od jasnej deklaracji, mówiąc mniej więcej tak:

„Od zawsze byłem przekonany, że historie działają, ale nie wiedziałem, że aż tak namacalnie.

Kiedyś mojej Oli czytałem bajkę o losach dwóch plemion, które różniły się od siebie skrajnie. Można by rzecz, że nic ich nie łączyło, a wszystko różniło: kolor, język, obyczaje, normy współżycia.

I wyobraźcie sobie, a było to w okolicach świąt, przychodzę do domu, a moja córka oświadcza mi coś, na co czeka każdy zmęczony rodzic wracający z pracy: „Tato, na jutro musimy przynieść pomarańcze i goździki”.

Cóż, chcąc nie chcąc, ruszamy do Biedronki. Rozdzieliłem zadania. Ona poszła po swoje rzeczy, ja po zakupy do domu. Za jakiś moment widzę moją zadowoloną Olę, jak sunie w moją stronę i trzyma dwa pomarańcze i dwa opakowania goździków, na co ja:

– „Ale po co ci kochanie dwa opakowania goździków?”

– „To drugie, to dla Mustafka. Od często nie rozumie poleceń pani albo zapomina” – odpowiedziała rezolutnie moja córka.

Rzeczywiście. Przypomniałem sobie. Niedawno do jej klasy dołączył chłopaczek z jakiegoś arabskiego kraju. Nagle, w ułamkach sekund zdałem sobie sprawę z wymowy całej sytuacji. Oto moja Ola stała się uosobieniem przesłania bajki o dwóch plemionach – wyszła z inicjatywą opieki! Ona stała się tym, kto robi pierwszy krok. Tak oto zobaczyłem siłę historii oraz wyraźny i bezdyskusyjny efekt jej oddziaływania.

Odwołując się zatem do tej drugiej sytuacji, należy powiedzieć: 

Jeśli chcesz zmienić bieg historii (nawet tej drobnej/indywidualnej), zacznij od opowiadania dobrej historii. Na tym nie koniec, bo można myśleć o większym zasięgu. Kiedyś Abraham Lincoln powiedział do autorki „Chaty Wuja Toma”, Harriet Stowe:

„Więc pani jest tą małą kobietą, autorką tej wielkiej książki, która wywołała tę wielką wojnę”. Tak, takie są narracje, które zmieniają bieg historii, wpływają na losy firm, organizacji czy narodów, to w czystej postaci ilustracja potęgi ulotnych słów.

No dobrze, ale pójdźmy jeszcze dalej i postawmy praktyczne pytanie – jak wykorzystać zasadę „im bardziej – tym bardziej” w swoim życiu zawodowym?

Zastosowań jest bardzo wiele, wystarczy przywołać choćby takie sytuacje biznesowe:

  • prezentowanie treści dla osób mało zainteresowanych lub septycznych,
  • sprzedawanie rozwiązań lub usług, które oceniane są przez klientów jako niepewne, mało atrakcyjne etc.,
  • prezentowanie w firmie wartości, które odbierane są jako teoretyczne i nieżyciowe,
  • zarządzanie procesem niepopularnych zmian, etc.

Dla ilustracji podam przykład odnoszący się do ostatniej z wymienionych kwestii.

Jednak najpierw przywołam kontekst. W czasie pandemii miałem bardzo interesujący projekt, otóż trafiłem do innego społecznego świata. Na ogół prowadzę szkolenia w dużych organizacjach o charakterze biznesowym, a tu znalazłem się wśród nauczycieli, ale jakich nauczycieli?…

Crème de la crème – śmietanka, grupa ze stowarzyszenia Superbelfrzy. Dla tych z was, co o nich nie słyszeli, powiem tylko tyle, że to czystej wody ideowcy, osoby kochające edukację. Może tylko dopowiem, że w grupie tej była kobieta, która znalazła się w setce najlepszych nauczycieli na świecie, a ja miałem dużą przyjemność uczyć ich storytellingu. Cały projekt poszedł o tyle dobrze, że jako rezultat powstała książka pt.: „Historie o edukacji jakie opowiedzieli mi Superbelfrzy”, a po pierwszej edycji dostałem kolejną grupę, ale tym razem dyrektorów szkół i właśnie w tym składzie usłyszałem historię, która rzuci nam nowe światło na wykorzystanie storytellingu w procesie zmiany.

Oto jedna z uczestniczek opowiedziała historię, jak to lata temu była zapaloną „nauczycielką demokratką”, która stawiała na dialog i partnerstwo w kontakcie z uczniami.

„Czułam się doskonale w tej formule pracy, a dzięki niej uzyskiwałam wyróżniające rezultaty pracy z uczniami. Jednak, któregoś dnia kuratorium oświaty zadecydowało, że nasza szkoła stanie się placówką integracyjną, więc pojawią się uczniowie, którzy nie są aż tak wyrobieni i sprawi, aby można było dalej w taki sposób prowadzić lekcje – ambitnie, twórczo i wymagająco. I wtedy, zupełnie bez zapowiedzi, nagle wszystko mi się posypało. Moje ambicje i moje motywacje, moje pomysły edukacyjne –  wszystko to legło w gruzach. Wewnętrznie czułam, że nie nadaję się do pracy w integracyjnej szkole, ponieważ nie wiem, jak uczyć dzieci w dysfunkcjami. Jednak w tym tygodniu, w którym trafiła do nas ta wiadomość, każdy nauczyciel dostał w piątek książkę pt. „Kaj znów się śmieje”.

To opowieść Hartmuta Gagelmanna, która jest jego prawdziwą historią. Otóż jako dziewiętnastoletni student muzyki, dostał powołanie do wojska i odmówił. W odpowiedzi został skierowany do odbycia zastępczej służby i wybrał zakład dla upośledzonych dzieci. Tam opiekował się grupką dzieciaków z różnymi niepełnosprawnościami i dość szybko zawarł z nimi bliskie i serdeczne relacje.

Gagelman w swojej książce pisał o ich trudnościach, na jakie natrafiają podczas wykonywania najprostszych, codziennych czynności. Równocześnie pokazywał ich wewnętrzną siłę oraz wolę walki. Cały ten pobyt w ośrodku zaowocował niespotykanym do tej pory poczuciem szczęścia, rodzajem głębokiego, przejmującego doświadczenia. W zamian za nieprzespane noce otrzymywał zaufanie, za poświecenie dostawał oddanie i serdeczną przyjaźń.

Szczególnie mocno związał się z dziesięcioletnim Kajem, chłopcem cierpiącym na autyzm. Jednak początek tej znajomości nie wskazywał, że będzie to udana relacja. Kaj nie mówił. Zachowywał się niezwykle destrukcyjnie i agresywnie, a same efekty pracy były tak nikłe, że w tym ośrodku stosowano wobec niego przymus, a nawet krępowano go kaftanem bezpieczeństwa.

Hartmut długo nie mógł zrozumieć, gdzie tkwi powód takiego zachowania, ale po serii nieudanych prób nawiązania kontaktu wreszcie odkrył klucz. Kluczem była akceptacja, czyli zgoda na sposób funkcjonowania Kaja, podążanie za nim w tempie, który on wyznacza.

Autor przyznaje, że przeszedł szkołę życia, a pobyt tam był czasem bardzo ważnych doświadczeń i przeżyć.

Czytałam tą książkę przez całą noc. Czytałam i płakałam, ale po tym weekendzie byłam gotowa wejść w nową rzeczywistość. Poniedziałek był zapowiedzią czegoś nowego”.

Tu chciałbym zwrócić waszą uwagę na sformułowanie, jakim się posłużyła ta Pani: „byłam gotowa wejść w nową rzeczywistość”. Okazuje się, że zanurzenie w historię, odbyta tam podroż pozwoliła na pewien rodzaj przygotowania, przeżycia jakiejś intelektualno-emocjonalnej transformacji. Pewnie działo się to w kilku etapach: od pogodzenia się z nową sytuacją, po chęć spróbowania lub może nawet głębokie pragnienie „chce tego doświadczyć!”. Niewątpliwe, historia uruchomiła w niej pokłady wyobraźni, w której mierzyła się z nieznanym zadaniem na swoich warunkach, podchodziła do nowej rzeczywistości, badała ją i dokładnie oglądała, a w tym czasie narastało w niej pragnienie poznania i spróbowania.

Oczywiście to wszystko pozostaje tajemnicą, bo w czasie tego szkolenia nie dopytałem, jak meandrowały jej myśli podczas lektury. Być może początkowo czuła obcość opisywanego świata i z pewnego dystansu przyglądała się bohaterowi książki, który próbuje się do niego dostać? A może została zupełnie zaskoczona? Zaskoczona faktem, że Kaj reaguje agresją pomimo, że w jego wnętrzu głucho zawodzi tęsknota za bliskością i przejawami ciepła? Kto wie, może to wtedy poczuła chęć zdobycia tej przystani? Może właśnie w tym momencie pomyślała: „To jest moje nowe zadanie! Chcę przedostać się w to miejsce, chcę pomagać, rozwijać tych młodych ludzi!”.

Cóż, jak powiedziałem – tego nie wiemy, ale jednego możemy być pewni – właśnie tak funkcjonuje człowiek wrzucony w świat dobrej historii. Oto jakieś siły uwalniają się na styku „narracja i odbiorca” i nie chodzi mi tylko o przyciągające naszą uwagę iskrzenie, o lekkie lub większe poruszenie naszych emocji. Idzie mi o coś znacznie głębszego, jakiś magnetyzm, który pochłania i w pewniej części/całości (?) przemienia czytelnika lub słuchacza.

W opisywanym przypadku niezbicie przebija nasza zasada „im bardziej – tym bardziej”, bo owa Pani przyszła zrezygnowana, a wyszła zapalona, rozpoczęła rozbita, skończyła skoncentrowana i spójna, książkę otworzyła zniechęcona, a zamykała zainspirowana. A to przejście było możliwe dzięki podróży w świat podobny, złożony, ciekawy, realistyczny. Tam odbyło się ćwiczenie, mocowanie, pasowanie i wreszcie… decyzja!

Zamykając ten passus dotyczący pytania o praktyczne zastosowanie historii, można powiedzieć… to właśnie tu kryje się odpowiedź, jak pracować i pomagać ludziom, którzy są w stanie rezygnacji, rozbicia, sceptycyzmu, strachu itp., aby przeprowadzić ich do stanu „chcę, mogę, spróbuję”. Przejście jest możliwe przez uczestniczenie w „formie zastępczej” w świecie wykreowanym, w rzeczywistości stworzonej w czyimś umyśle, która potem się zobiektywizowała, została opisana, wypowiedziana, czy sfilmowana.

Inny z autorów zajmujący się tematyką psychologii narracji – Richard Gerrig – do opisu tego zjawiska posługuje się zręczną i niezwykle plastyczną metaforą podróżnika. Otóż pisze on tak:

Słuchacz („podróżnik”) w pewien sposób zostaje przeniesiony. Podróżnik oddala się od świata, z którego pochodzi, co sprawia, że niektóre aspekty tego świata stają się niedostępne. Kiedy podróżnik wraca do swojego świata, jest w pewien sposób zmieniony przez odbytą podróż.

Jak napisałem, metafora ta jest bardzo plastyczna, ale im częściej o niej mówię, tym bardziej rośnie we mnie przekonanie, że należało by ów proces opisać inaczej.

Cóż, może kiedyś znajdę ciekawe ujęcie… 

Tymczasem życzę Wam dobrego Nowego Roku – oby 2025 obfitował w dobre historie, które będą nas zmieniały.

Pamiętajmy jednak, że owo „im bardziej” zakłada pewien warunek, by nie powiedzieć próg – tylko dobre, twórcze i ciekawe historie dają nam „tym bardziej”. 

I tego sobie życzę.

Marek Stączek

PS. Wracając jeszcze do filmu „Mężczyzna imieniem Otto”, od którego rozpocząłem – w Internecie można znaleźć wiele dyskusji o wyższości książki, na podstawie której powstał ten film, nad samym filmem.

Cóż, cała sprawa trochę przypomina mi rozmowę dwóch kóz, które z apetytem jadły taśmę filmową. W którymś momencie jedna z nich rzuciła:

– „Dobry film”.

– „Tak, ale książka była lepsza” – odparła druga od niechcenia.