Z racji swojej profesji i zainteresowań, być może częściej niż inni, mam do czynienia z mówcami ekspresyjnymi, którzy w swoje wystąpienia wkładają pasję i emocje. I szczerze mówiąc, taka forma przekazu jest dla mnie najbardziej pociągająca. Lubię słuchać kogoś, kto angażuje się bez reszty (no, może bez przesady) w to, co chce przekazać. Chociaż zawsze najważniejsza dla mnie jest treść, jednak zdaję sobie sprawę, że czasem dobre emocje zaangażowane w przemówienie mogą uratować dzieło, które niekoniecznie zbudowane jest z solidnego materiału.

Jeśli mówca prawdziwie żyje tym, co ma do przekazania, jeśli widać, że zależy mu na tym, by odbiorcom zaszczepić jakąś istotną ideę, która może wywrzeć wpływ na ich życie, trudniej wobec tego przejść obojętnie. Trudniej jest też wytknąć pewne niedostatki merytoryczne, jeśli widzimy, że osoba przemawiająca włożyła w to całe serce. Z drugiej strony – solidna nawet wiedza przekazana z emocjami automatycznej informacji kolejowej (któż to jeszcze pamięta?), może dość szybko zniechęcić do słuchania i w rezultacie – obie strony pozbawić istotnej korzyści.
Aby jednak nie być źle zrozumianym, nie naśladujmy mówców, którzy wystudiowanymi,  teatralnymi pozami chcą porywać tłumy (i robią to nawet z sukcesami; któż na nas nie widział przemówień Hitlera czy Mussoliniego?) – bo to zwyczajna manipulacja. Nie nadrabiajmy też słabego przygotowania dynamiką i ekspresją, bo to też kłamstwo na krótkich nogach. Bądźmy solidni w tym, co mamy do przekazania, a jednocześnie starajmy się utożsamić z przekazywanymi treściami, tak by słuchacze widzieli wartość naszych słów już po tym, jak je przekazujemy, nawet gdyby na dłuższą chwilę zanikł głos.
Tak, wiem, że niełatwo o to, kiedy mamy do przekazania raport z wyników sprzedaży za czwarty kwartał. Niestety nie każda rada nadaje się do każdej sytuacji.