„Umarł król, niech żyje król!” – krótka rozprawka o magii tych słów w średniowieczu i współczesnym biznesie
Inspirację do tego wpisu znalazłem w mojej długoletniej obserwacji uczestniczącej oraz… w moich wyobrażeniach o średniowieczu – niebagatelną rolę w ukształtowaniu tych wyobrażeń odegrał film mojego dzieciństwa Krzyżacy w reżyserii A. Forda (nawet późniejsze lektury, w tym „Jesieni średniowiecza” Johana Huiznga, niewiele je zmieniły).
W średniowieczu tytułowe słowa „Umarł król…” wypowiadał marszałek dworu, gdy król umierał z przyczyn naturalnych, bądź na polu bitwy, ewentualnie w efekcie spisku. Jeśli by odnieść to zdarzenie do współczesnego biznesu, to widać, że królowie i książęta biznesu na różnych szczeblach z rzadka umierają naturalnie (kanclerz Bismarck o to zadbał w XIX wieku). Na polu bitwy, a więc z przepracowania, to też rzadki przypadek, a to dzięki zdrowej diecie, zajęciom fitness i mistrzostwie w równoważeniu pracy i wypoczynku, a także wrodzonemu wstrętowi do wszelkich uzależnień, w szczególności od pracy, czym współcześni książęta biznesu się wyróżniają. (Nie to co średniowieczni władcy, którzy folgowali sobie we wszystkim ponad miarę). Współcześni królowie i książęta biznesu najczęściej zastępowani są za życia. To zastępowanie za życia – odpowiednik średniowiecznego spisku – to niby powszedniość, ale w istocie fascynujący i o dziwo, mało rozpoznany fenomen.
Choć najczęściej wzorowo skodyfikowany, ubrany w polityki i przejrzyste procedury, to w praktyce bardzo często proces tajemniczy i nieprzewidywalny, oczywiście nie dla spiskowców i wtajemniczonych. Ciekawe, czy ktoś zbadał dogłębnie jak ten proces przebiega w praktyce, a może uogólnił w oparciu o badanie na reprezentatywnej próbie? Może jakiś naukowiec? Super temat na doktorat (a może i coś więcej) dla młodego adepta nauk o zarządzaniu. Tak się zastanawiam tylko, a jaki byłby z tego pożytek? Poza zaspokojeniem ciekawości i poznaniem, jak działa świat w kolejnym tajemniczym obszarze. Aż drży mi ręka z niedowierzania, kiedy chcę napisać, że jego korzyścią byłoby usprawnienie tego w sumie istotnego procesu. (Wiadomo kiepski szef to tragedia, tym większa im wyżej w hierarchii się plasuje).
A przy okazji jeszcze mała dygresja a propos młodego naukowca (i nie tylko naukowca) i tego jak mu się wiedzieć będzie. Gdy jest się młodym i dobrze zapowiadającym informatykiem, fizykiem, lekarzem, ekonomistą czy biologiem, a przy tym, tak młodym, że jeszcze w życiu wszystko jest możliwe, to niezwykle ważny dla jego profesjonalnej przyszłości jest temat, zagadnienie czy problem, którym się zainteresuje, któremu w efekcie jego wyboru odda, z dużym prawdopodobieństwem, kawał swojego przyszłego życia.
Widziałem wielu uzdolnionych, żeby nie powiedzieć genialnych, młodych ludzi, wybierających zagadnienie, które po czasie okazywało się marginalne, nieistotne – potocznie mówi się o nich, że „rozmienili swój talent na drobne”. Ale też widziałem mniej zdolnych od tych pierwszych, którzy z zagadnieniem trafili w dziesiątkę i odnieśli spektakularny sukces. By osiągnąć wyjątkowy sukces, może pomóc dobrze odrobiona lekcja z przedmiotu „kim będę” w dziedzinie, w której się specjalizuję. Ale równie dobrze może to być przypadek, łut szczęścia, bowiem przewidywanie przyszłości jest takie trudne i choć zajmują się nim czasami naukowcy, to bywa też czasami mało naukowe. A więc tak się zastanawiam, czy zbadanie współczesnego odpowiednika „średniowiecznego spisku” to temat na spektakularny sukces młodego i zdolnego naukowca od zarządzania? W ogóle nie przyszło mi na myśl, że to może być zagadnienie dla dojrzałego naukowca… ciekawe, podświadomie czuję, że to „śliski” temat, coś się musi w nim kryć tajemniczego, choć mnie bardziej fascynuje w nim to „coś” magicznego, do czego za chwilę wrócę.
Współcześnie „średniowieczny spisek” przybiera nazwę konkursu, czegoś na podobieństwo średniowiecznego turnieju rycerskiego. W średniowieczu, w takim turnieju mogli stawać w szranki pretendenci do ręki księżniczki. Współcześnie w turnieju biorą udział pretendenci nie do ręki „prezesówny”, ale do zajęcia miejsca samego władcy. Współczesny władca, w odróżnieniu od średniowiecznego, nie jest organizatorem tego turnieju, bo nie w jego interesie jest znalezienie nawet najznamienitszego pretendenta na swoje miejsce (choć jak wszędzie, bywają wyjątki np. w firmach rodzinnych).
Od średniowiecza wszystko się pokomplikowało, jeśli same zasady były jasne i kryteria oczywiste – np. „do pierwszej krwi” i stąd wynik bezdyskusyjny, to obecnie wszystkie te elementy zależą od miejscowej legislacji, zasad korporacyjnych, formy własności, grona „spiskowców” (ciała wybierającego) i ich kryteriów, a sam turniej odbywa się wirtualnie w zaciszu gabinetów. Od przejrzystości turnieju zależy, czy jest pozbawiony aury tajemniczości, czy nie – im bardziej przejrzysty tym mniej tajemniczy.
Ale to coś, co mnie najbardziej fascynuje w tym procesie, to nie jego tajemniczość, a element magiczny, który wyłania się na samym końcu, w tym jednym momencie, tej chwili, gdy zamykały się usta marszałka dworu po wypowiedzeniu formuły „Umarł król, niech żyje król!”, czy jak w przypadku jego współczesnego odpowiednika, tj. maila informacyjnego „do wszystkich”, gdy adresaci odczytują ostatnie jego wyrazy (ze zrozumieniem).
Wtedy nagle, niespodziewanie i pewno nieświadomie, część (nie wszyscy) z poinformowanej gawiedzi i dworu, a także nowy król czy książę, a współcześnie ich biznesowi odpowiednicy, doświadczają cudownej (nie boję się użyć tego określenia) – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – przemiany umysłu i postrzegania. Następuje coś na podobieństwo olśnienia, iluminacji…
Zarówno w przypadku obserwatorów, jak i nowego władcy, przedmiotem iluminacji jest sam władca, a dokładnie obraz w jakim zaczyna się jawić.
Jak to się wygląda w przypadku gawiedzi i dworu, i ich współczesnych odpowiedników? Ta ich miłość, szacunek, podziw, strach, respekt, obojętność (wybierz sobie drogi czytelniku trafne określenia według twojego uznania), którymi obdarzali dotychczasowego władcę, w tym jednym momencie spływają na Nowego. Ktoś kogo nie znali, a nawet być może nie wiedzieli o jego istnieniu, nagle zostaje obdarzony tymi wszystkimi przymiotami i dzieje to się bezwiednie, nic z tym nie są w stanie zrobić, nie mogą wpłynąć na tę iluminację. Czy to nie jest magiczne?
A sam wybraniec? Jak zmienia się jego samo-postrzeganie w tym jednym momencie. Jakie przymioty odnajduje w sobie, bo przecież nie zaczyna sobie ich przypisywać, bo w tej jednej chwili widzi, że one w nim są – nie były dotąd odkryte? Okazuje się, że jest najważniejszy, najmądrzejszy, nieomylny lub omylny najmniej, czcią przepełniony, wielbiony, dobroduszny, łaskawy, ale też może się okazać, że ujrzy w sobie nie okazującego litości, bezwzględnego, wzbudzającego lęk, może nienawidzonego. Nie znajduje tam nic, co nie jest niezwykle, wybitne czy wyjątkowe.
I ta iluminacja w przypadku średniowiecznego władcy jest zrozumiała, przecież jego władza najczęściej pochodziła od Boga. I dlatego, w tym przypadku, ta przemiana nie tyle magiczna była, ale raczej boska.
Współcześnie znów się pokomplikowało. Z chwilą, gdy biznesowy odpowiednik średniowiecznego władcy zostaje ogłoszony nowym królem wie, że jego władza i jej przymioty nie od Boga pochodzą, a jednak doświadcza iluminacji. A więc ta iluminacja nie boski ma charakter.
Mogłoby się wydawać, że gdy ta wielka dla niego nowina zostaje ogłoszona, rodzą się w nim obiekcje i wątpliwości, czy podoła.
Przyjrzyjmy się, jak to może wyglądać w przypadku najwyższych stanowisk. Tam dla pretendentów bez głębokiej wiary w swoją wyjątkowość czy to podpartej wiedzą, doświadczeniem i predyspozycjami, czy wyjątkowym bezkrytycyzmem skutecznie tłumiącego wszelkie wątpliwości, nie ma miejsca by stawać w szranki, ani szans by wygrywać. W przypadku ich iluminacji pierwiastek magiczny jest skromny, ale miły i satysfakcjonujący, bowiem zanim zostali zwycięzcami turnieju dostrzegali już w sobie wyjątkowe cechy, które z chwilą ogłoszenia wyników rozbłysły w ich świadomości i umysłach w całej pełni, a oni doświadczyli spełnienia marzeń.
Z niższymi stanowiskami jest trochę inaczej. I w przypadku tych konkursów jest bardzo prawdopodobne, że w głowach zwycięzców mogą rodzić się obiekcje i wątpliwości, czy podołają. Albowiem nie jest prawdą, że wszyscy chcą rządzić, nawet jeśli płynie w ich żyłach – jak to w średniowieczu – szlachetna krew jakiegoś prezesa.
Na podstawie wieloletniej obserwacji uczestniczącej mam takie spostrzeżenie, że duża część menedżerów, i to każdego szczebla uważa, że wszyscy wkoło mają niepohamowane pragnienie zajęcia ich miejsca i rządzenia, przypisując im swój sposób myślenia i wartości. A więc nie lękajcie się, tak bywa, ale to nie jest regułą. I nic w tym złego, że ktoś nie ma takich ambicji jak wy. Z drugiej strony niekoniecznie najlepsze dla wszystkich jest motywowanie do pięcia się w hierarchii, ani też budzenie wilka w spokojnym misiu.
Konkursy na menedżerów średnich i niższych szczebli to powszedniość – jest bowiem tych stanowisk najwięcej, a dla spiskowców to znacząca część ich obowiązków (zarządzanie personelem). Co ciekawe, nie zawsze osoby stające w szranki nawet o tym wiedzą, że stają, bywa tak, gdy reguły turnieju są mało przejrzyste – ale to szczegóły techniczne, które pomijam.
Może się narażę rekruterom i samodzielnym selekcjonerom-spiskowcom, ale wynik konkursu jest najczęściej przypadkowy – nie w takim sensie, że odbywa się wg. wskazań rzuconej monety. Kiedy jest już gotowa lista wyselekcjonowanych pretendentów, to bardzo często mamy do czynienia z równymi sobie, miedzy którymi nie ma przekonujących różnic i przewag, są trudne do jednoznacznego uchwycenia. I wtedy o wyborze decyduje: z punktu widzenia wybierającego – niekwantyfikowalne wyczucie i intuicja, a wybrańca – po prostu szczęście. Czy to w takim razie nie przypadek?
A więc w turnieju bierze udział kilku pretendentów, których przymioty są porównywalne, można o nich powiedzieć, że w pewnym sensie są sobie równi. Ich umiejętności, trafność sądów, zdolność przewidywania czy podejmowania decyzji itp. są na podobnym poziomie, co więcej, są podobne do wielu równorzędnych pracowników nie biorących udziału w konkursie.
Wszyscy oni znają swoje miejsce, mają przełożonych (którzy są tymi, co mają rację), znają swoje ograniczenia. Ale do czasu, do chwili kiedy jeden z nich odczyta list „do wszystkich” i zrozumie, że w słowach „Niech żyje król” zwracają się do niego. Wtedy dzieją się z wybrańcami różne rzeczy. Niektórzy zachowują się racjonalnie, a niektórzy przeżywają iluminację.
Z punku widzenia uroków magicznej iluminacji refleksyjni sceptycy mają gorzej – nawet jeśli magia puka do ich głowy, to będą racjonalizowali i może doczekają olśnienia, że są wyjątkowi, ale ten proces trochę czasu im zajmie albo nie nastąpi nigdy. Za to będą się cieszyli urokami bycia mądrym i dojrzałym, będąc autorytetami, mentorami a przy tym sprawnymi menagerami.
A teraz na koniec o szczęściarzach, którzy iluminacji doświadczają w całej pełni. Kilka takich iluminacji widziałem i nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jak ten równy pośród równych, w oka mgnieniu zamienia się w mądrzejszego, lepiej wiedzącego, niż był jeszcze przed chwilą, pewno w swoich oczach staje się innym człowiekiem (na pewno nie gorszym, ale lepszym i wspanialszym). Widać to było od razu w jego fizys, zachowaniu, sposobie mówienia. Nie mogąc pojąć co takiego się dzieje, i nie znajdując naprędce racjonalnego wyjaśnienia, doszedłem do wniosku, że to magia, że wybraniec musi doświadczać, podobnie jak w średniowieczu boskiej, tak współcześnie magicznej siły tkwiącej w słowach „Umarł Król, niech żyje król!”
PS. Pewno psychologowie społeczni, antropolodzy, badacze stada i władzy mają na to naukowe wytłumaczenie, nawet się domyślam, w którą stronę ono pójdzie, ale nie odczarowujmy biznesu do końca, nie odzierajmy go z tej odrobiny magii.
źródło zdjęcia Le roi est mort, vive la reine – Les paradigmes du temps (letemps.ch)