Moja znajoma: Wiesz, jakiś czas temu przedstawiciel dużej korporacji, opowiedział mi taką historię.
– Nasza firma na spotkania z klientami przygotowała wydrukowany mały rebus, który – jakby ci to powiedzieć – jest żenujący intelektualnie, rzecz doprawdy śmieszna. Wiesz, w zamyśle miał być dobry dydaktyczny gadżet, który pomoże nam w rozpoczęciu merytorycznej rozmowy z klientem. Ale wyszło jak zawsze, kiepsko.
Więc moja znajoma (nie zdradzając swojego „operacyjnego kontaktu”), rozmawia z szefem marketingu rzeczonej organizacji. Dodam, bo to może istotne w całej sprawie – pomysłodawcą owej przełomowej koncepcji komunikacyjnej zaszytej w rebusie (tak, tak, wy to już czujecie – straceńczy ruch na ścięcie, w jej wykonaniu, ba, w czystej postaci Joanna d’Arc, leci w stronę płonącego stosu, ale….). Ale wróćmy do tej rozmowy, bo oto ów twórca, wzburzony, tym co usłyszał powiedział:
– „Co? Wstyd? Wstyd, to oni muszą zostawić za drzwiami”.
Uuu, mój drogi – słuchając znajomej pomyślałem – ja bym tam wstydu nie zostawiał. Nie, nie. Nie, robiłbym tak, bo uczucie to jest jak strażnik, który pilnuje: a. jakości oraz b. naszych wartości. Informuje nas, że robimy: „coś poniżej”, lub „coś nie tak”. On oraz jego młodszy kuzyn – obciach, oraz pryszczata kuzynka z dużej metropolii – żenada. Cała ta pedantyczna familia uporczywie szepczą nam do ucha: „Można wyżej, a nie niżej. Nie idź na skróty i tak tempo, że aż boli, bo to wstyd. A tak w ogóle to nie głupio ci?”, lub: „Stary, to przecież publiczny blamaż będzie. Masz czterdziechę… szanuj się trochę chłopie”.
Więc, uprzejmie radzę, po pierwsze sobie, po drugie czytającym: „Wstydu, to my za drzwi lepiej nie wystawiajmy!”.