Rzymskie STORY cz. 9: Cech Cosmachi, otwarte okno i pierwsza zasada HeadMade

W Waszej firmie pod koniec roku, znaleziono duży budżet, który w całości przekazujemy Wam. Możecie stworzyć rozwiązania, pomysły, które ułatwią Wam funkcjonowanie. Nie ograniczajcie się finansowo. Posłuchajcie…

No dobrze, zacznijmy od cechu Cosmachi. Zwiedzając rzymskie kościoły natkniemy się na bajkowe mozaiki pochodzące z początków XII wieku. Jak się dowiedziałem w tym czasie, w Wiecznym Mieście zaczęła funkcjonować rzeźbiarsko-zdobnicza szkoła greckiego rodu Cosmata, która przekazywała sobie swój fach z ojca na syna. A popyt na ich robotę był ogromny, bo w koło rosło zapotrzebowanie na dekorację kościołów, które w tym czasie dysponowały skromnymi finansami, jednak obszar Rzymu zalany był pozostałościami materiałów wysokiej jakości z czasów starożytnych, głównie marmuru, kolorowych kamieni szlachetnych, i to właśnie stanowiło podstawę do tworzenia.  Z tych materiałów powstawały cudowne podłogi, świeczniki, parapety. Jak więc widać, do kreacji wykorzystywano to co było pod ręką.

Drugi motyw o którym wspomnę związany jest z rzymską ulicą Cola di Rienzo, a sama postać od której wzięła swoją nazwę jest niezwykle ciekawa. Może tylko kilka faktów. Syn rzymskiego karczmarza i praczki, uważany przez wielu za prekursora zjednoczenia Włoch, za swojego krótkiego życia (1313 – 1354) wykazał się niezwykłą energią i pomysłowością. Otóż zachwycony republikańskimi ideami starożytnego Rzymu w dniu 20 maja 1347, dzięki serii swoich świetnych wystąpień doprowadził do buntu i poprowadził rozjuszony lud do konfrontacji z arystokratycznymi rodami Orsinich i Colonnów. Zmusił ich do złożenia przysięgi na wierność republice i jednocześnie pozbawiając ich własności. W następny posunięciu ogłosił suwerenność Rzymu, a wszystkim mieszkańcom Półwyspu Apenińskiego nadał rzymskie obywatelstwo i zaproponował zjednoczenie miast pod przewodnictwem Wiecznego Miasta (sam pomnik Coli di Rienzo możecie znaleźć wchodząc na wzgórze Kapitolu). 

Ale ja przecież nie o tym chciałem, tylko o rzeczach, jakie znalazłem na ulicy jego imienia. Otóż spacerując możemy natknąć się na trzydziestocentymetrowe miniatury rzeźb, powstałe z wyciętych kiedyś drzew, z których artysta zrobił prywatną galerię. 

Więc – wracając do obranego tematu – ktoś pracował na materiale, który miał pod ręką. Nie uzależniał swoje aktywności, od tego gdy będzie mieć więcej, czy wystarczająco dużo, ale… grał kartami, jakie właśnie w tym momencie dostał do ręki. I to taki styl myślenia jest prostym nawiązaniem do zasady HeadMade, której uczymy podczas warsztatów z kreatywności. A mówi ona mniej więcej tyle, że w układance pod tytułem: twoje okoliczności, dostępne środki, wasze uwarunkowania i położenie, to twoja głowa jest kluczowym elementem całości. To dzięki niej można stworzyć coś ciekawego. 

Na inny przykład takiego stylu myślenia („ważniejsza jest głowa niż brak budżetu, etc.) natknąłem się na placu Argentyńskim. Otóż stoi tam piękny budynek teatru operowego Teatro Argentina. 

I może kiedyś/ktoś … (uwaga – zaczynam serię hipotez), w ramach tej szacownej instytucji głowił się nad kwestią „jak promować nasze działania?”, czy może szerzej – „jak przybliżyć muzykę klasyczną społeczeństwu?” i (może) w takich dyskusjach padały argumenty: primo – o braku środków, secundo – o skromnych funduszach na promocję, tertio – o tym, że nie mamy etatowego marketingowca, i szła ta rozmowa w dół i w dół, i robiło się coraz ciemniej i ponuro, aż do momentu, gdy ktoś nie wykorzystał z pierwszej zasady HeadMade i powiedział: „Ale przecież wystarczy szeroko otworzyć okno!. Tak, tak, otworzyć je na oścież. Dajmy na to, tak na 60 minut, a sami zobaczycie, jaki będziemy mieli efekty! I idę o zakład, że będziemy znani nie tylko w Italii, czy Europie, ale na krańcach świata!”. 

I pewnie kilku uczestników tego spotkania popukało się w czoło, a któryś z niedowiarków zakręcił kółeczka w okolicach skroni. Ale, każdy w wyżej wspomnianych malkontentów zweryfikował swój krytyczny sąd, gdy zobaczył, co stało się po owym otwarciu owego okna. Zresztą oceńcie sami. 

Gdy tam trafiłem i zobaczyłem całe to magnetyczne zjawisko, mniej zajmowała mnie muzyka, a bardziej mój podziw spowodowała prostota pomysłu. Przyglądałem się zachwyconym turystom, liczyłem ilu z nich robi właśnie transmisję dla swoich znajomych i rodziny, ilu pstryka fotki zdjęcie, a po chwili publikuje na FB. 

I patrząc na to wszystko myślałem – a przecież wystarczyło tylko otworzyć…

W każdym z wymienionych przykładów szło o tworzenie w warunkach niedoboru, kreatywnym podejściu w sytuacji braku a okazywało się, że: „niewiele” = „wystarczająco”, i wyniki dość często było imponujący. 

Ale może być też tak, że pewna jednostka, grupa społeczna czy organizacje zacznie hołdować idei niemocy i słowa „w naszej sytuacji nic się nie da zrobić”, będą odbijać się szerokim echem w ich świadomości. Do czego to może doprowadzić? Oczywiście scenariusz rozwoju takiej myśli łatwo sobie wyobrazić. I nie będę teraz, klatka po klatce opisywał powolnego staczania się w dół, ale raczej powtórzę. Z takiego paroksyzmu myśli wyrywa nas dyscyplinująca pierwsza zasada, która u swoich podstaw ma czasownik – „możesz”. 

No dobrze, ale jak to wszystko się ma do sekretnej formuły, jaką odnalazłem w dzieciństwie. Do owego przepisu, który zwiastował mi długi żywot obrzydliwie bogatego krezusa? Posłuchajcie sami…

A propos wspominanej historii Moniki oraz genialnej kampanii reklamowej, którą opisała w książce „Historie o kreatywnym myśleniu, jakie opowiedzieli mi w Havas„, pozwolę sobie zamieścić tylko jeden mały fragment z całej bogatej akcji reklamowej. Akcji, która powstało ze skromnego budżetu, który – jak podkreślała Monika – zmusił zespół do wymyślenia świetnego pomysłu. 

Zobaczcie i oceńcie jak rzekome eksperymenty prowadził wymyślony profesor Onowałow. 

A już zupełnie na koniec nawiązując do początku, czyli intelektualnego eksperymentu „o nieograniczonym budżecie”, otóż, czy nie okaże się odkrywcze/inspirujące, ba… wreszcie rewolucyjne, że zabierając się za nasze problemy (zawodowe, prywatne) rozpoczynając od myślowego założenia – „Wszystko do rozwiązania danego problemu już mam. Wystarczy tylko złożyć rzeczy, którymi dysponujemy i poszukać czego nam brakuje!”, wiele naszych spraw nie ruszy z kopyta? 

Marek 

Colo di Rienzo, choć to dla speców od samorozwoju idealny przykład. Syn praczki i karczmarza, po nagłej śmierci matki, jako ośmioletni chłopaczek zostaje wysłany do rodziny na wieś kilka kilometrów od Rzymu. Tam oprócz zwykłej pracy zaczyna się uczyć. Powoli rozwija się w nim namiętną pasja do literatury i retoryki. I tak, po dwunastu latach, jako ambitny młodzian wraca do Rzymu i zaczyna karierę, która doprowadza go do roli Turbina Ludowego, jest świetnym mówcą, wymyśla sposoby, jak przy pomocy fresków dotrzeć do niepiśmiennej części miasta – czyżby uliczne wykorzystania komiksu? Słowem, w czystej postaci przykład Mad Men’a. No, ale może też pora na łyżkę dziegciu. Dalsze losy? Oj przyjaciele, wielce okrutny.  Colo zostaje zabity, przez tych z którymi zadarł, a jego ciało wisiało przez dwa dni jako przestroga, a następnie zostało spalone w miejscu, gdzie dziś stoi jego pomnik.