Rzymskie STORY cz. 8: Triada „profesjonalizm – pasja – warsztat” i moja podróż do Orvieto

Chodząc, spacerując, włócząc się trzeci miesiąc po Rzymie, co rusz natrafiam na małe warsztaty pracy, schowane w pomieszczeniach wielkości dużego pokoju plus niewielkie zaplecze. A rozdaj prac, jaki jest w nich wykonywany? Cały wachlarz. Od krawca, stolarza, artysty malarza, osoby zajmującej się renowacją mebli, dywanów, po tworzenie mozaiki, itd., itd. Wszystko niezwykle ciekawe, ale też i smutne, bo u nas jakby taka aktywność zamiera.

Ale, by iść w jasną stronę i trącić o pozytywny ton chciałem opisać małą przygodę, a raczej refleksję jaka wokół niej powstała. Otóż całkiem niedawno odwiedzałem niewielkie miasteczko w Lacjum – Orvieto. Pięknie położone, w odległości stu kilometrów od naszej bazy wypadowej przy Placu Weneckim.

Oczywiście, Orvieto znane jest z katedry o której może kiedyś napiszę, bo jakby nie ustawiać tematu, to budowla (tworzona na przestrzeni 300 lat) stanowi dzieło samo w sobie, a przy niej, hiszpańskie czy francuskie przyrodnie siostry wypadają jakoś mizernie i blado.

Więc wałęsając się po Orvieto (znowu) natknąłem się na uroczy warsztat ceramiczny wyrobów z gliny. A w jego wnętrzu, przy stole siedział brodaty mężczyzny i doskonalił swoje dzieło. I właśnie wtedy, nie uwiodła mnie myśl, o tej magicznej chwili, kiedy to plastyczna glina przechodzi w trwałe, które pozostanie (nadal) kruche. Raczej przejęła mnie myśl o działaniu człowieka. Los kogoś, kto w małej łupinie orzecha płynie po kołyszącym się morzu. I ta sytuacja popchnęło mnie w rejony, jakie wyznacza ciekawe słowo „warsztat”, i o tym będzie dzisiaj, w ramach „Rzymskiego STORY”.

Ale po kolei. Oczywiście, nie trzeba zbytniej spostrzegawczości by zauważyć, że przez świat biznesowy przetoczyły się dwa terminy/„słowa klucze”, które odbiły się szerokim echem i wywarły pewien wpływ na pojmowanie naszej pracy. Pierwszy z nich to „profesjonalizm”, drugi to „pasja”. Pierwszy pojawił się zaraz na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to narodziła się konieczność uczenia na temat jakości pracy. I tak „pejzażu semantycznym”, jaki odsłonił nam termin „profesjonalizm” to: jakość, rzetelność, staranność, patrzenie z perspektywy klienta (też w tym czasie płodna kategoria pojęciowa, która miała wyprzeć słowo „petent”).

Pamiętam, przysłuchiwałem się kiedyś wystąpieniu prezesa Giełdy Papierów Wartościowych, który opisał jak zręcznie przekonywał pracowników do pojmowania swojej pracy w kategoriach „profesjonalizmu”. I tak, w którymś momencie swojej „edukacyjnej krucjaty” rządził: „Do pracy przychodzimy w garniturze, a nie jak do tej pory w  sweterkach!”. Oczywiście, wy już wiecie, że zmiana garderoby miała nasunąć myśl o zmianie podejścia do wykonywanej pracy.

Od tego okresu w świecie naszej zawodowej aktywności zadomowiło się pojęcie „profesjonalizm”, które jest wezwaniem do wyjście na wyższy poziom. Jednoznacznym postulatem tworzenia jakości, oraz… powtarzalności, czyli (jakby nie było) standaryzacji działania, która odbywa się na dobrym poziomie. Ale przyznajmy tu „profesjonalizm” ma w sobie coś, z prasowania spodni na kant, jest w nim coś szarego.

Drugie zapowiedziane słowo pojawiło się trochę później i była to… „pasja”. Pewnie czujecie już, że obraz związany z naszą robotą zaczyna nabierać koloru, a w słowie tym kryje się zapowiedź dyskusji na dużo głębszym poziomie (to już o wiele więcej niż prasowanie na kant), bo termin „pasja” zawiera w sobie zapowiedź jakiegoś spełnienia. Posmak radości tworzenia. I tak, aktywność zawodowa miała przypominać działania jakie podejmujemy „z trzewi”. To stan, w którym można się zatracić i wpaść po uszy. Wreszcie, to działanie, które daje nam radość, satysfakcję, a w konsekwencji to obietnica jakiegoś egzystencjalnego spełnienia.

Przyglądając się temu prądowi z bliska można było dostrzec jego dwa nurty. Pierwszy kładł nacisk na doświadczenie samorealizacji. Drugi majaczył o zarobieniu kroci, bajońskich sum, przez… robienie tego co się lubi. Oczywiście, owe dwa nury nie wykluczały się. Jeden mógł wspomagać drugi, ale przysłuchując się dokładniej apologetom tego sposobu pojmowania pracy można było usłyszeć, którą strunę trąca mocniej.

No dobrze, po tym krótkim zreferowaniu sprawy pora na myśl od której rozpocząłem, czyli na „warsztat”, ponieważ ja – moi drodzy – bardzo lubię myśleć o swojej robocie w takim właśnie ujęciu. Bo „warsztat” to nie fabryka, czy wytwórnia, gdzie okiem nie sięgasz. Warsztat zamknięty jest w małej przestrzeni. Tu wszystko ogarniasz dość szybko. Może i jest tego niewiele, wręcz można by rzec – jest ubogo, ale tu trzeba się mocno uwijać. Trzeba szlifować umiejętności, tworzyć nowe narzędzia pracy. A z całą pewnością należy uczyć się rzemiosła bardzo praktycznego – jak w samym centrum tego magicznego miejsca wymyślać nowe figurki z gliny a potem, wychodząc z zaplecza oczarować pojawiającego się turystę.

Jest też inny walor, który bardzo lubię, możliwość samodzielnego tworzenia witryny, budowania relacji w momencie, gdy jakiś wędrowiec przekracza mój próg.

Mógłby ktoś powiedzieć, że takie pojmowanie pracy ściśle przylega do mojej sytuacji, czyli człowieka z tak zwanego samozatrudnienia. Może i tak jest. Nie będę się upierał.

Ale, czy w istocie jest tak na pewno? Czy istnieje aż tak duża różnica, między kimś kto jest zatrudniony a mną? Mam jakieś mocne przeczucie (ba, idę o zakład), że twoja sytuacja jest prawie (jeżeli nie ściśle) analogiczna do mojej. Bo na przykład: jeżeli jesteś specjalistą w jakiejś dziedzinie i zatrudniłeś się w dużej firmie, to czy nie jest tak, że chodzisz do jej wnętrza, bacznie rozglądasz się, a potem rozkładasz swój warsztat na którym (za moment) wystawisz swoje produkty i albo rynek zareaguje, albo… lub jesteś kimś od marketingu i dostałeś nową pracę w korpo. I znowu wchodzisz, rozkładasz warsztacik, uwijasz się, by za moment wystawić swoje dzieło na stole. Tak więc, wiele to my się nie różnimy, bo razem przynależymy do jednego cechu.

Członek bractwa szkoleniowego – Marek Stączek

P.S. Dla tych z was, co lubią twórczość Wojciecha Młynarskiego, polecam krótką analizę tekstu piosenki „Czterdziecha”. A w niej można znaleźć piękne ujęcie tematu „warsztat pracy”, jego blaski i cienie, miejsca urzekające i gorzkie, posłuchaj >>>

zdj. telemagazyn.pl