Właśnie dokończyłem kolejną książkę Patrica Lencioniego z zakresu pracy zespołowej i znowu pojawiała się ta sama myśl: Lencioni potrafi pisać prosto, ponieważ… zrozumiał sedno. Po iluż to książkach kluczyłem jak w labiryncie Minotaura, by na koniec wyjść zdegustowanym. Wyjść ze stwierdzeniem – tak naprawdę, to ja nadal nie wiem, co jest clou programu. Oczywiście, odpowiedzialność za ów stan braku zrozumienia można by zrzucić na małą lotność czytelnika, ale jak – przy takim przedstawieniu sprawy – wyrazić zachwyt nad Lencionim, który… odkrył rzeczy najważniejsze?
W mojej ocenie sztuka skutecznego komunikowania polega na pewnym dwutakcie, podwójnym ruchu: po pierwsze – odkryciu sedna, po drugie – wyrażeniu sedna. Dość często (choć nie zawsze) te dwie rzeczy będą szły ze sobą w parze, u wielu autorów, czy mówców, możemy zauważyć pozytywną korelację, jaka zachodzi pomiędzy samodzielnym i pełnym zrozumieniem tematu, a klamrowym wyrażeniem go. Można by – z dużą dozą prawdopodobieństwa powiedzieć, że mętna i zawiła wypowiedź, to przedłużenie mętnej i zawiłej myśli. A klarowna prezentacja, to córa klarownej myśli.
Ponoć kiedyś Albert Einstein miał powiedzieć, że osoba, która nie potrafi wytłumaczyć pięcioletniemu dziecku czym się zajmuje, prawdopodobnie jeszcze tego nie zrozumiała. Jak widać twórca teorii względności, w tym temacie był dość bezwzględny. Trawestując jego myśl, można by zapytać: „Dlaczego nie potrafisz powiedzieć prosto? Bo nie rozumiesz. Kropka!”.
A prostota – tu pewnie nie będzie między nami sporu – jest piękna, nadaje sprawie lekkość, a słuchaczowi poczucie zrozumienia oraz pozytywne doświadczenie postawienia kroku na przód. Ów subiektywny stan zmęczenie lub inspiracji po wysłuchaniu czyjegoś wystąpienia jest dobrym miernikiem jej jakości. I dlatego też należało by postawić prostotę jako kluczowe kryterium i wyróżnik dobrego przekazu, a mówcom mętnym nurtu zabronić dostępu do mediów (tu cytat rodzimego klasyka).
Oj, w pamięci przechowuję ostatnie bolesne spotkanie. A było to tak, mówiło czterech,
a jeden okazał się pancerny. Bo ów przysłowiowy Janek Kos mówił przez trzydzieści minut, a we mnie, z minuty na minutę kiełkowało, dojrzewało, rosło, a potem wielkim sadem szumiało jedno: „Muszę zgłębić źródłosłów terminu ględzić”, bo tak właśnie owa prezentacja się układała. Ględził nasz pancerny okrutnie, a ludzi aż po kątach ściskało.
Często, by zdyscyplinować takiego Ględę, mówi się: „Popatrz na swoje wystąpienie z perspektywy ekonomicznej. Słuchało Cię 60 osób, wartość pracy każdej z nich (te 30 minut) to 100 złotych, dolicz opłatę za wynajęcie sali, catering, etc. i wszystko pomnóż razy liczbę uczestników. Nie zapomnij także do rachunku dodać kategorii „zmarnowane szanse”, bo wielu z nich w tym czasie mogłoby zrobić coś ciekawszego”.
Ale ja, moi mili, coraz częściej myślę, że nie to jest najważniejsze. Ów poprawny rachunek, który możemy wystawić Ględzie zasłania nam faktyczny obraz, czyli największą ze szkód, jaką on czyni. Otóż, szkodę, jaką wyrządza w głowach słuchaczy, bo czy nie jest tak, że przez 1 800 sekund ograbiał ich z inteligencji, pół godziny spędził na pustoszeniu ich wyobraźni? Oj, gdybyście widzieli ich twarze! Ciche akty rozpaczy. Westchnienia okrutne. Tępe spojrzenia. A przecież można… odkryć sedno i wyrazić sedno!
Warto sobie ciągle przypominać, że z prostoty można uczynić swój oręż, podstawę strategii działania. Podczas legendarnego wystąpienia na Uniwersytecie Stanforda, twórca marki Apple, Stive Jobs powiedział: „Prostota może być trudniejsza od komplikacji: trzeba się ciężko napracować nad wydobyciem czystej myśli, która pozwala na prostotę. Ale warto – bo kiedy już się to ma, można przenosić góry”.
Na koniec puenta, ale tylko dla dorosłych, dodam – wchodzisz na własne ryzyko. Puenta, która raz jeszcze pokaże, że jasność w myśleniu (w tym przykładzie – diagnozowaniu) daje jasność w działaniu (w tym wypadku – leczeniu). Podczas ostatniego szkolenia dotyczącego zarządzania zmianą w organizacji jeden z uczestników opowiedział mi, jak uszkodził sobie kręgosłup, pływając na desce windsurfingowej. Po przylocie do Polski udał się do kliku lekarzy, ale tylko jeden trafił w sedno, a potem – w czasie zaledwie trzech sesji – skutecznie pomógł. Słowem trafna, prosta diagnoza i trafna terapia. Ale wtedy przypomniała mi się inna historia. Byłem jeszcze na studiach, a znajomy z medycyny wrócił ze stażu, jaki odbył gdzieś na Mazurach i opowiedział mi o pewnym zdarzeniu: W czasie pełnienia przez niego dyżuru,
pogotowie przywiozło trzech mężczyzn z obrażeniami wewnętrznymi. Otóż, po rozmowie okazało się, że każdy z nich wcześniej korzystał z usług pewnego „medyka”, który do sprawy leczenia dolegliwości, podchodził zbyt „prosto”. Ów znachor zajmował się leczeniem kręgosłupa, bazując na niekonwencjonalnych metodach. Wychodząc z założenia, że przyczyną bólu kręgosłupa jest najprawdopodobniej jego skrzywienie, szukał sposobów, jak go naprostować. W konsekwencji mazurski potomek Hipokratesa swoim pacjentom wkładał prosty kij w … wiadome miejsce. Tu jak na dłoni widać, różnicę miedzy prostotą, a prostactwem.