Moją przygodę związaną z odkrywaniem storytellingu można by porównywać do wyprawy łodzią, kiedy to podczas długiej podróży przypadkowo dobijasz do wyspy, która – po pewnym czasie – okazuje się całkiem rozległym kontynentem. Otóż, mówiąc otwarcie, do brzegów STORY dopłynąłem, nie wiedząc, na co ciekawego, ba… fantastycznego się natknąłem.

Całość tego prywatnego odkrycia jest dla mnie o tyle ciekawa, że o samej narracji pisałem już dużo, dużo wcześniej. W jednym z rozdziałów wydanej w 2001 roku książki pt. „Prezentacja publiczna. Mów komunikatywnie, oryginalnie i przekonująco” umieściłem narrację w długim szeregu innych technik retorycznych. I tak, obok STORY, na półce stały tam: metafora, kontekst, diatryba, łańcuch, powtórzenie itd. Wtedy jeszcze nie sądziłem, że historia kryje w sobie taki wielki potencjał.

Potencjał, który zobaczyłem dopiero po wielu latach. Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegłem? Pewnie i dlatego, że nie słuchałem rad starszych kolegów. Otóż pamiętam, jak jeden z nich na początku mojej drogi zawodowej zapytał mnie:

– Marek, czym się różni obserwacja od gapienia się? Na co ja:
– Nie mam pojęcia.
– Obserwacja to rozumne gapienie się – odpowiedział.

Więc, jak widać na załączonym obrazku, za długo się gapiłem. Gapiłem się, nie widząc, co mam przed oczami, ale ten brak pojętności składam na karb moich początków w pracy doradcy i trenera. Dodam tylko, że na końcu przejrzałem na oczy i dokonałem prywatnego odkrycia storytellingu. Ale dla uściślenia powiem, że moje odkrywanie nie odbywało się w samotności. Było wprost przeciwnie, bo jak to w życiu często bywa, motorem i pomocą byli dla mnie inni ludzie.

Co mam na myśli? Oto podczas mojej aktywności zawodowej, w czasie prowadzonych warsztatów, zaaranżowałem sytuację, w której uczestnicy mieli za zadanie przedstawić na forum interesujące STORY. Wtedy to, w pozycji obserwatora/ słuchacza: primo – analizujesz, co w danej historii jest dobrego, secundo – widzisz wyraźną, a dość często entuzjastyczną reakcję słuchaczy, tertio – zastanawiasz się, co by w niej przestawić, zmienić, by wywarła większy wpływ.

To wszystko wymusza na tobie reeksję, bo gromadzisz nowe obserwacje i próbujesz opracowywać nowe rozwiązania. A potem prowadzisz spotkanie dla kolejnej grupy i trafiasz do zupełnie innego społecznego świata. Słuchasz historii ludzi od reklamy, kiedy indziej jesteś w świecie nowych technologii, newsów, farmacji albo jakiejś organizacji non profit. Słuchasz i powoli odkrywasz nowe miejsca na kontynencie, jakim jest STORY.

Tak więc ja wychodziłem od obserwowania i analizowania praktyki. Taki punkt wyjścia przyniósł mi wiele korzyści, ale na jedną z nich chciałem zwrócić uwagę już na samym początku tych rozważań. Oto wyjście od realiów spowodowało, że nie uległem wpływowi rozpowszechnionego poglądu dotyczącego storytellingu, który winien być budowany według tzw. modelu podróży bohatera.

Można by przekornie powiedzieć, że mój brak wiedzy był błogosławieństwem i ochronił mnie od tego konceptu. W ramach tej koncepcji bohater narracji musi przejść przez trzy akty historii, czyli mamy już very long story – wiele szczegółów i zwrotów akcji. A ja, na podstawie zbieranych doświadczeń, dochodziłem do przeświadczenia, że należy wprost przeciwnie, że – jak mawiała nasza Noblistka – można skrótem.

I tak obserwacje z życia skłaniały mnie do wniosku, że powinniśmy unikać długich narracji. Rosło we mnie przekonanie, że powinniśmy raczej celować w krótkie historie, czyli zupełnie tak, jak to skomentował jeden uczestnik warsztatów: „Wiem już, jak pracować nad materiałem dotyczącym historii: «Zzipuj i spointuj»”.