Jak Mieczysław Rakowski wymyślił teorię kosztów komparatywnych
Dawno, dawno temu, jako młody „dobrze zapowiadający się” naukowiec poznałem niezwykłego ekonomistę, który nazywał się tak, jak długoletni redaktor naczelny tygodnika Polityka, (dla niektórych słynny wyłącznie z tego, że jego fryzury zainteresowały literacko autora Złego, a jemu samemu tak przestały się podobać sztandary, że aż jeden kazał wyprowadzić) – Docenta Mieczysława Rakowskiego.
Z perspektywy czasu, myślę, że była to jedna z najbardziej niezwykłych osób jakie spotkałem. O jego życiu krążyły nieprawdopodobne anegdoty, które trudno teraz zweryfikować, ale że był to człowiek nietuzinkowy, to pewno były one bardzo bliskie prawdy. W czasie wojny losy zesłały go na daleką Syberię, gdzie pracował w kołchozie. Ale w tym kołchozie nie rąbał drewna na mrozie, tylko zajmował się rachubą (to odpowiednik współczesnego controlingu i raportowania), bowiem, jak to się wtedy mówiło, miał głowę do liczb. Potrafił w pamięci mnożyć przez siebie liczby sześciocyfrowe i wyciągać pierwiastki trzeciego stopnia, nie mówiąc o procentach składanych, średniorocznych tempach wzrostu, które wyliczał szybciej niż ktokolwiek zdążył potrzebne liczby wstukać do kalkulatora – byłem tego świadkiem naocznym. (Ciekawe czy to robi wrażenie na współczesnych, którzy na pytanie, ile to jest dwa kalkulatory dodać trzy kalkulatory odpowiadają, że nie wiedzą, bo „aktualnie nie mają na stanie nawet jednego”).
Z punktu widzenia potrzeb sowieckiego kołchozu, był zdecydowanie overqualified, ale liczby w tamtym czasie, i w tamtym miejscu, były chyba jeszcze ważniejsze niż współcześnie, więc nikt się tym nie przejmował (tym bardziej, że większość jego współtowarzyszy nie miała głowy do liczb). Liczby potrzebne były do udokumentowania, jak napięte i ambitne plany są przekraczane o 50, o 100 a nawet 200 procent. Imperatyw przekraczania, gonienia i prześcigania świętował swoje wielkie chwile. Do tego służył wielki hierarchiczny system raportowania do centrali (Kochane korpoludki, czy wam to coś przypomina?), a jego kluczowym ogniwem było miejsce, które było źródłem tych liczb, a więc w tym przypadku jeden z tysięcy syberyjskich kołchozów. Ponieważ planowanie wówczas miało charakter rzeczowy, a nie finansowy, policzenie tego wszystkiego, tych kilogramów runa, metrów drewna, skórek dzikich zwierząt i zaraportowanie, że plan przekroczono, było nie lada sztuką. Na szczęście, wbrew woli jego twórców, system ze swej istoty miał w sobie zaszyty mechanizm dezinformowania „centrali” (o tym jak to działało można poczytać w książkach węgierskiego ekonomisty Janosa Kornaia), dzięki któremu, zawsze plan był przekraczany, choć w rzeczywistości mógł on być przekraczany „w odwrotnym kierunku”.
Z obecnej perspektywy jest dla mnie bardzo intrygujące i nie mogę się temu nadziwić, jak ten w sumie do głębi chory imperatyw przekraczania najambitniej i najstaranniej przygotowanych planów, a obecnie budżetów, przeżył wszystko co się potem zdarzyło, ma się całkiem dobrze i jest wciąż pełen wigoru. I że jest taki ponadczasowy, przekraczający wszelkie granice (w tym rozsądku), i że może jest nieśmiertelny(?), choć jest tak fundamentalnie sprzeczny z ideą zrównoważonego rozwoju, i że bez jego zmiany długo nasz Świat nie pożyje.
Wracając do Docenta Rakowskiego, chyba był ekonomistą samoukiem, nie wiem czy miał jakieś formalne wykształcenie ekonomiczne, ale to zupełnie nie było ważne. Miał niesamowity umysł, zaskakujące spostrzeżenia oraz oryginalne koncepcje elegancko podparte liczbami. Kiedy zabierał głos na seminariach od razu przykuwał uwagę słuchaczy oryginalnością, po czym ona słabła, bo trudno było nadążyć za tokiem jego myśli. Był też bezkompromisowy, co ludzi nieprzywykłych do szczerości mogło wprawiać w zakłopotanie. Czasami jego wywody kończyły się konkluzjami, które dalekie były od obowiązującego paradygmatu, a czasami wzbudzały uśmiech na twarzach słuchaczy – z naukowego punktu widzenia był osobą kontrowersyjną. Choć to o czym mówił było czasami dziwne i wydawało się wręcz groteskowe, dla mnie to była niezapomniana szkoła intelektualnej odwagi, w nieszablonowym myśleniu, podważaniu świętości i oczywistości, nawet jeśli te próby były chybione.
Też nauka, że jeśli chcesz być twórczy, nie możesz się bać opinii innych, bo twórczy nie będziesz albo zostaniesz twórczy wyłącznie dla siebie, co na jedno wychodzi. By być twórczym, czasami trzeba się zaprzedać diabłu (jak dajmy na to Faust albo taki Doktor Faustus), a ceną może być niezrozumienie, kpina i marginalizacja, może wykluczenie. (Ciekawe, to jest ten aspekt kreatywnego myślenia i działania, który jest dziwnie pomijany).
Można by Go nazwać enfant terrible ówczesnej ekonomii. Ale warto wspomnieć, że należał do grona dosłownie kilku naukowców, którzy mogą poszczycić się współautorstwem pracy z wielkim polskim ekonomistą Michałem Kaleckim. (Jak wielkim ekonomistą wciąż jest Michał Kalecki, to objaśniłbym niewtajemniczonym obrazowo w taki sposób: gdyby przed wojną John Maynard Keynes pracował w Warszawie w Instytucie Badań Koniunktury, a Michał Kalecki w Anglii na Uniwersytecie Cambridge to, ceteris paribus, świat od tamtego czasu zajmowałby się „Teorią Dynamiki Gospodarczej” Michała Kaleckiego, a nie słynną „Ogólną Teorią Zatrudnienia, Procentu i Pieniądza” J. Maynarda Keynesa. Peryferia zawsze przegrywały z centrum, dopóki nie wynaleziono Internetu).
Po tych dygresjach, którym nie mogłem się oprzeć, przejdę do meritum sygnalizowanego w tytule wpisu. Otóż na jednym z seminariów w INE PAN w latach osiemdziesiątych, w którym brałem udział, Docent Rakowski zaczął bardzo ciekawy wywód, w trakcie którego, po jakimś czasie, słuchacze tradycyjnie zaczęli się gubić, aż jeden z bardzo poważnych profesorów w końcu mu przerwał i trochę rozbawionym głosem, w odrobine protekcjonalnym tonie, zwrócił się następującymi słowy: „ Ależ Mieciu, to o czym ty mówisz i nam tłumaczysz, to teoria kosztów komparatywnych, którą spopularyzował David Ricardo w XVIII wieku…”. Na co Docent Rakowski zirytowany odpowiedział: „Paweł no i co z tego, ale ja to właśnie teraz wymyśliłem”.
Zdjęcie: Pogodna twarz Davida Ricardo przebijająca z pierwszej strony jego kanonicznego dzieła.
Byłem też sam uczestnikiem odwrotnej sytuacji. Na jednym z posiedzeń tego samego seminarium prezentowałem nową wówczas i głośna koncepcję Human Development Index, (autorstwa pakistańskiego ekonomisty Mahbub ul Haqa) spopularyzowaną przez jedną z agend ONZ – alternatywnej miary dobrobytu dla przaśnego Produktu Narodowego Brutto. Gdy skończyłem, Docent Rakowski zabrał glos i powiedział mniej więcej tak: „to o czym Pan mówił to nic nowego i odkrywczego, ja dwadzieścia lat temu wymyśliłem podobny wskaźnik i przeprowadziłem badania na polskich danych statystycznych”. I była to prawda.
Jeszcze uwaga o tytule „docent”. Docent to tytuł naukowy rodem z niemieckiej tradycji akademickiej, przyznam się, że uwielbiam, od czasu do czasu, wypowiedzieć sobie na głos słowo Privatdozent – wymawiane z niemieckim akcentem, brzmi tak, że cieszy moje uszy. Wyobrażam sobie wtedy takiego XIX wiecznego, głęboko zamyślonego docenta w monoklu z podkręconymi wąsami, w surducie, spod którego wystaje biała stójka wykrochmalonej koszuli. Są tacy, którym tytuł docent z niczym się nie kojarzy, ale są też tacy, którym kojarzy się złowieszczo z „marcowymi docentami”, których armię władza musiała naprędce wyprodukować po czystce 1968 r., jaką przeprowadziła m.in. w sferach akademickich. Tym, którzy o czystce nie słyszeli przybliżę, że robienie czystek i zasypywanie po nich próżni „erzatzem” to przywilej władzy – każdej władzy (choć nie obowiązek). Z kolei „marcowy docent” to odpowiednik, dajmy na to, współczesnych: celebrytów jeszcze nieznanych, influencerów jeszcze bez wpływu, czy patostreamerów jeszcze pełnych cnót wszelakich (tj. rycerskich, niewieścich i niebinarnych), którym powierza się odpowiedzialne stanowiska w zakresie ich raczkujących kompetencji, z nadzieją (nie przez wszystkich podzielaną), że dzięki rzuceniu na głęboką wodę szybko je nabędą, bo są oddani Sprawie. „Marcowi docenci”, dzięki braku skromności i właściwej samooceny, wkroczyli do kultury masowej, stając się protoplastami Docenta z kultowego słuchowiska radiowego „Fachowcy” Stefana Friedmana i Jonasza Kofty.
Dodałem tych kilka uwag terminologicznych na koniec, bo Mieczysław Rakowski, kiedy ja go znałem i miałem okazję spotykać na gruncie naukowym, był tytułowany per Docent Rakowski, który był Docentem w tym starym XIX wiecznym sensie.
PS. W zamierzeniu ten wpis chciałem poświęcić twórczemu myśleniu i działaniu, w trakcie jego pisania przywołałem sobie w pamięci osobę Mieczysława Rakowskiego, która dla mnie uosabiała postać twórczego i bezkompromisowego myśliciela. Gdy miałem już napisany prawie cały tekst, szukając informacji o Nim, niespodziewanie natknąłem się na smutną wiadomość, że zmarł dosłownie kilka dni temu w listopadzie tego roku, przeżywszy 104 lata. Dla mnie to jakiś nieprawdopodobny zbieg okoliczności, dzięki któremu nieznacznie zmieniając ten tekst, mógł on stać się moim bardzo osobistym wspomnieniem upamiętniającym tę niezwykłą osobę.