Zacznę od truizmu: telewizja diametralnie zmieniła nasz świat, także w dziedzinie prezentacji publicznej. Od kiedy pół wieku temu w USA debata kandydatów na prezydenta po raz pierwszy była transmitowana przez telewizję (rok 1960: starcie Kennedy-Nixon), z wyborów na wybory zaczęła rosnąć rola wyglądu zewnętrznego i formy wystąpień kolejnych kandydatów na ten urząd.
Dziś już każdy wstępujący publicznie, komu zależy na odbiorze społecznym (poza zaprzysięgłymi nonkonformistami), uczy się, jak wyglądać, jak gestykulować, jak operować głosem, jak puentować wypowiedź, jak rozbawić słuchaczy, by nie tracić ich zainteresowania, w końcu też jak korzystać ze środków technicznych: filmów, plansz, prezentacji audiowizualnych.
Czy jest w tym coś złego? Nie, pod warunkiem, że wszystkie wymienione przeze mnie elementy stanowią jedynie oprawę do treści, jakie mają zostać przekazane. Dalej brnę w truizmy? Rzecz w tym, że połączenie jednego z drugim jest niezwykle wymagające i czasochłonne. I stajemy przed wyborem: postawić na formę czy na treść? Odpowiedź poprawna brzmi: treść zawsze jest nadrzędna! Obawiam się jednak, że odpowiedź prawdziwa może być jednak inna: to forma rządzi XXI wiekiem! I widać to na każdym kroku. Dziennikarze szukają wyrazistych, a nie kompetentnych rozmówców. Literaturą, filmem, muzyką rządzą proste chwyty podnoszące sprzedaż, a nie ważkie komunikaty. Gazety skracają długość swoich tekstów i upraszczają ich język. Dlaczego mówcy mieliby być ostatnimi Mohikanami walki o ważność przekazu?
To niezwykle trudne wyzwanie: wznieść się ponad chęć podobania się i zrobienia wrażenia, na rzecz służenia innym ważnymi prawdami o niepodważalnej wartości. Takimi, których nieusłyszenie uczyniłoby różnicę w życiu słuchacza. Ważne jest nie tylko to, co się mówi, ale także to, czego się nie powie.