Czy poczucia humoru można się nauczyć?

Przypatrując się pasji rymowania u swej córci, pomysłowy ojciec zaproponował: 

Będę ci płacił za każdy wierszyk, ale pod jednym warunkiem.

Jakim? – szybko spytała. 

Zapłacę tylko za taki, który będzie śmieszny i zabawny.

Dziewczynka wzięła to sobie do serca i z taką gorliwością zabrała się do pracy, że jej późniejsza poezja skrzy od dowcipu i stale elektryzuje humorem. 

Oczywiście, pojawia się zasadne pytanie, czy ów „Mecenas” byłyby zadowolony, czytając po latach rymowankę o wdzięcznym tytule „Odwódki”, gdzie zachęcona latorośl zręcznie rymowała:

„Od Cherry – nogi czterry!

Od Malagi – prosto do zgagi!

Od Absyntu – zanik talyntu!

Od Żytniówki – dzieci półgłówki!”

A śledząc dalszy rozwój akcji, natrafiał na kolejne przestrogi i jednoznaczne abstynenckie apele: 

„Od gorzały – uwiąd pały!

Od Grogu – wpis w nekrologu!

                                                   Od Johny Walkera – zmurszała cera!”

Słowem, czy aby nie zadrżała mu ręka, tak chętnie sięgająca do kieszeni, gdy jego wzrok napotykał koleje prohibicyjne odezwy: 

„Od czystej wódki – wacuś malutki!

Od Johnego Walkera – żona krzywo spoziera!

Od Chivasa – masz cieniasa!

Od Jima Beama – w sypialni zima!

Od pitnego miodu – nici ze wzwodu!”

Cóż, tego wszystkiego nie wiemy, ale jedno wiemy na pewno, owe literackie wybryki i rubaszne harce nie zniechęciły jury przyznające Nagrodę im. Goethego (1991), ani nie zniesmaczyły szanowne gremium Nagrody Herdera (1995). Ba! Nawet jej dalsze figle i rymy jak: 

„Od nalewki – zwis „konewki”!

Od czystej wódki – ciąża rozwódki!”

nie odstraszyły władz Poznańskiego Uniwersytetu, by nadać jej tytuł doktora honoris causa (1995). 

Dla pełni obrazu powinniśmy jeszcze dodać, że rok później zdolna latorośl pana Wincentego otrzyma nagrodę PEN Clubu, a nikt nawet nie zazgrzyta zębami, widząc, jak w 2011 roku odznaczono ją Orderem Orła Białego. Nie wspominając już fundamentalnego faktu, od którego należałoby ową listę otworzyć, czyli… Literackiego Nobla. 

Noblowski tydzień Wisławy Szymborskiej, Sztokholm 1996 | Artykuł |  Culture.pl

Tak, tak! Nic tu nie zmyślam i nie fantazjuję. Owa mała dziewczynka trafiła do wielkiego świata literatury, korzystając z lekcji swojego ojca Wincentego Szymborskiego. 

A wracając jeszcze do Orła Białego, może i było tak, że po oficjalnej części urzędujący wówczas prezydent Bronisław Komorowski w czasie uroczystego poczęstunku (z małą degustacją trunków wysokiej jakości) entuzjastycznie deklamował razem z wyróżnioną:

„Od drinka – daje dziewczynka!

Od piwa Perła – pewny zwis berła!”

Na co z drugiego końca sali żona urzędującego – pani Ania – raz po raz wesoło włączała się w ten radosny pochód, recytując:

 „Od piwa Warka – zarasta szparka!

Od piwa Lech – na klacie mech!

Od piwa z Łomży – kochanek w komży!”

Tak, w ten jasny dzień po surowych korytarzach Pałacu Namiestnikowskiego co pewien czas niewidzialne echo scenicznie szeptało: 

„Od piwa z sokiem – zostajesz zbokiem!”

Na co zebrani na Krakowskim Przedmieściu spacerowicze gremialnie odpowiadali: 

„Po Żołądkówce – paw na rozmówcę!”

a ci bardziej odważni, czy też (tego nie należy wykluczyć) ciut zaprawieni obywatele, głośno wołali:

„Od piwa Żubr – odgryzie ci bóbr!”

Niosły się te słowa po bulwarze, gnane letnim wiatrem, a zaciekawieni zagraniczni turyści, pytali przewodników: „Co ten bóbr odgryzie?…”. A ci bezradnie rozkładali ręce i jakoś nie byli w stanie wytłumaczyć bogatym Sasom, czy bitym Skandynawom ułańskiej fantazji naszej Noblistki. 

Powiedzmy jasno, z kategorii „humor” mała Wisława uczyniła swój znak rozpoznawczy, ale też sposób na kształtowanie relacji z ludźmi oraz tarczę w zmaganiach ze światem. 

Jakby nie patrząc, ślad pedagogicznego „ojca-mecenasa” jest aż nadto widoczny, ergo humoru można się nauczyć lub mniej dosadnie i kategorycznie – zarazić pewnym stylem komunikowania, czy też podsunąć pewien sposób myślenia o sobie i o świecie. 

A jeżeli tak przedstawia się sprawa, to czasami zastanawiam się, jaki ślad pozostawiają po sobie ludzie ze stowarzyszenia „Czerwonych nosków”. Wolontariusze zgromadzeni w ramach ruchu Red Nous, którzy wchodząc do szpitali, czule rozbawiają cierpiące i chore dzieci. 

W ten sposób pięknie rozwijają misję, która im przyświeca: 

  • Wierzymy w siłę humoru i śmiechu oraz ich uzdrawiający wpływ na samopoczucie ludzi przechodzących trudne i kryzysowe chwile.
  • Wierzymy w piękno ludzkich emocji i dążymy to tego, aby pomagać ludziom w odkrywaniu szczęścia – szczególnie w trudnych chwilach i niesprzyjających okolicznościach.
  • Dzięki sztuce profesjonalnego klowningu pomagamy ludziom odzyskać radość, szczęście i optymizm.
  • Zdrowe społeczeństwo potrafi śmiać się i bawić – śmiech i zabawa pogłębiają więzi międzyludzkie.

Czy nie piękna misja? Ale nadal pozostaje moje pytanie, czy po takich odwiedzinach – poza niewątpliwym pięknym i wspierającym momentem w głowach uczestników – zarówno tych malutkich jak i starszych (personel medyczny, rodzice, opiekunowie) – rodzi się myśl, rodzaj jakiegoś podszeptu/wskazówki, że można inaczej patrzeć na tę chorobę, a może nawet warto w ten mroczny czas wpuścić trochę światła… 

Ufam, że tak się dzieje, bo humorem można zarażać i można się od innych tego stylu nauczyć. 

Łatwo się takie rzeczy mówi, a trudno robi. Ot, przykład pierwszy z brzegu: 

Pamiętam taką sytuację, jak to jeden z rozgoryczonych czytelników książki „Riposta i humor w prezentacji publicznej” napisał mi recenzję – „Niestety, w tej książce nie znalazłem wskazówek, jak można się tego nauczyć”. Pewnie mi jakoś nie wyszło, bo ja żywię przekonanie, że… można. Tak w sensie społecznym – zarażać innych takim stylem myślenia jak i w sensie indywidualnym – uczyć się tego samodzielnie. 

Kiedyś natrafiłem na ciekawy trop u Wiktora Frankla, który pisał: „Próby rozwijania własnego poczucia humoru i stałe uczenie się, aby patrzeć na otaczający świat z pewnym dystansem i rozbawieniem to pewnego rodzaju sztuka, jaką sobie przyswajamy, opanowując trudną sztukę życia”. 

Wedle tego spostrzeżenia pogodne usposobienie, dystans i humor możemy w sobie rozwijać. 

Jak może pamiętacie, w poprzednim tekście pisałem o poczuciu humoru jako mechanizmie obronnym. 

Psychologia uczy nas, że działanie mechanizmów obronnych jest nieświadome, czyli uruchamia się automatycznie, poza naszą myślą, bez naszej decyzji i świadomego zaangażowania woli, ale warto też zauważyć, że wśród wielu mechanizmów wymienionych przez tę dyscyplinę można wyróżnić te, które są bardzo głęboko (jakby zakryte przed naszą świadomością) oraz te, które pracują na jej powierzchni. A humor to właśnie ten, co pływa na powierzchni. 

Jeżeli tak przedstawia się sprawa, to możemy postawić krok dalej i w nawiązaniu do cytowanego Frankla rozwijać tę sprawność dość świadomie. 

A jak owego humoru uczyła przywołana na samym wstępie nasza Wisława? Powiedzmy tyle, robiła to genialnie – bardzo swoiście łączyła antynomię – dyskrecję z ogromną siłą oddziaływania. 

Nie będę już wspominał jej gier towarzyskich, wspólnego układania limeryków, czy klejenia dowcipnych pocztówek, bo to wszystko już rzecz znana. Przywołam jedynie zdanie wyróżnione podczas konkursu dla licealistów ogłoszonego na Uniwersytecie Jagiellońskim „Memy o Szymborskiej”:

„Nawet jak się wszystko wali, moje wiersze wciąż na fali” – to mem Antoniny Stacharskiej z XLI LO w Krakowie.

Inny przykład wypływu dowcipnej Noblistki można odnaleźć w wyznaniach jej osobistego sekretarza, Michała Rusinka. Kiedyś w jednym z wywiadów, odpowiadając na pytanie:  

Czy praca z noblistką zmieniła pana poczucie humoru i wpłynęła na postrzeganie rzeczywistości? odpowiedział: 

To jest trudne pytanie, bo też trudno mi sobie wyobrazić alternatywny życiorys, w którym nie jestem sekretarzem Szymborskiej. Musiałem mieć poczucie humoru, żeby nim zostać i żeby ona wytrzymała w moim towarzystwie. Dzięki niej nabyłem skłonność do postrzegania anegdotycznych sytuacji i cenienia wyżej anegdot niż dowcipów. Nie wiem, czy Szymborska wpłynęła na moje postrzeganie rzeczywistości, ale z pewnością na postrzeganie języka, poświęcanie mu baczniejszej uwagi, zabawę nim. W ogóle niezwykły – i niezwykle zaraźliwy – był jej stosunek do zabawy: twierdziła, że nie ma nic poważniejszego od zabawy. No i z pewnością wzmocniła moją niechęć do wszelkich rodzajów patosu, który – jeśli jest z jakiegoś powodu konieczny – powinien być rozbrojony ironią. I uśmiechem.

W tym miejscu, jak pewnie niektórzy z was podejrzewają, mój krótki cykl zatacza koło. Naszą podroż zaczynaliśmy od tekstu „Człowiek z poczuciem humoru widzi podwójnie”, a kończymy na refleksji pana Rusinka o tym, jak takiej podwójności uczył się od Noblistki. 

P.S. 1. W posługiwaniu się humorem trzeba smaku. Istnieje tu żywa konieczność trzymania pewnego poziomu (lub pionu), a jak wiadomo „Od samogonu – utrata pionu!” (autor wiadomy).  

P.S. 2. Nie mogłem się powstrzymać, bo z Miłoszem wędruje od lat – otóż, znalazłem taki smaczek:

Wisława Szymborska przytoczyła anegdotę, według której zapytała kiedyś Czesława Miłosza o to, czy jemu również zdarza się pisywać mniej poważne wierszyki. Miłosz miał odpowiedzieć: „Żartobliwe wierszyki Szymborskiej są często przedmiotem mojej zazdrości. Ja takich pisać nie umiem, co – mam nadzieję – nie znaczy, że brak mi poczucia humoru”.